sobota, grudnia 10, 2016

simply dying - cure me please

"I think it's dark and it looks like rain"
You said
"And the wind is blowing like it's the end of the world"
You said
"And it's so cold
It's like the cold if you were dead"
And then you smiled
For a second
"I think I'm old and I'm feeling pain"
You said
"And it's all running out like it's the end of the world"
You said
"And it's so cold it's like the cold if you were dead"
And then you smiled
For a second
Sometimes you make me feel
Like I'm living at the edge of the world
Like I'm living at the edge of the world
"It's just the way I smile"
You said

The Cure, Plainsong

niedziela, października 30, 2016

Z "Rozmyślań" Marka Aureliusza

1.15. Od Maksymusa

Władanie sobą i trzymanie się obranej drogi.
I dobre nastawienie w chorobach oraz innych okolicznościach.
Zrównoważone usposobienie, łagodność i powagę.
I przeprowadzanie zamierzeń bez narzekania, że coś trzeba zrobić.
I że nikt nie miał wątpliwości, iż tak właśnie myśli, jak mówi, a w tym, co robi, nie ma złego nastawienia.
I niedziwienie się ani uleganie emocjom, brak pośpiechu w czymkolwiek, wyzbycie się wahania, bezradności oraz smutku, uniżoności czy znów zagniewania i zawiści.
Dbałość o dobro innych, skłonność do przebaczania, brak kłamliwości i sprawianie wrażenia człowieka raczej niewypaczonego niż naprostowanego.
I że nikt nie sądził, iż patrzy on na tego kogoś z góry, ale też nikt nie twierdził, że sam go przewyższa.
I wdzięk w zachowaniu.

wtorek, lipca 19, 2016

zaprzyjaźniam się

If a person can really relate to the simplicity of the practice of meditation, then automatically there is an absence of aggression. Because there is no rush to achieve, you can afford to relax. Because you can afford to relax, you can afford to keep company with yourself, be friends with yourself. Then thoughts, emotions, whatever occurs in the mind, constantly accentuate the act of making friends with yourself. ~~~ Chogyam Trungpa

“The Open Way,” in Cutting Through Spiritual Materialism, page 123.

sobota, lipca 09, 2016

Grudzień w poprzednim wieku

I wanted you. And I was looking for you.
But I couldn't find you.
I wanted you. And I was looking for you all day.
But I couldn't find you. I couldn't find you.

You're walking. And you don't always realize it,
but you're always falling.
With each step you fall forward slightly.
And then catch yourself from falling.
Over and over, you're falling.
And then catching yourself from falling.
And this is how you can be walking and falling
at the same time.


Laurie Anderson

środa, maja 25, 2016

znalezione zapiski 2011 rok

Trans bytu

Centrum – dosłownie centrum, zwykle to jest centrum miasta. Rynek, na rynku kamienica, w kamienicy okno, z widokiem na centrum. To jest jedyne centrum, które potrafi namierzyć. Co do centrum w samym sobie, nigdy nie potrafił się zdecydować – czy jest to głowa, czy serce. I to nie z przekonaniem o symbolice tych dwóch organów, po prostu, w banalnych rozmowach, gdy chciał powiedzieć ja – raz dotykał się klatki piersiowej, raz uderzał po głowie. Ba, gdyby było tak prosto odnaleźć centrum i rdzeń. Odkrycie tego pewnie ułatwiłoby wiele wyborów. Czasem zastanawiał się, gdzie jest w nim środek, sedno – istota Franza. Ale nie potrafił poradzić sobie z tym problemem. Niekiedy wydawało mu się, że gdyby wziął kursy jogi, to pomogłoby mu to w odnalezieniu siebie. Albo zdrowy tryb życia. A już zupełnie był przekonany, że sposobem na odnalezienie siebie jest bardzo wczesne wstawanie – co nigdy nie udało mu się wykonać. Z drugiej bowiem strony przerwanie snu uważał za największe barbarzyństwo, właściwie przyrównywał to do morderstwa. Poranne historie, zagadki nie wyjaśnione, ucieczki, wszystko zmierzające do rozwiązania, przerwane w brutalny sposób budzikiem, który co wieczór nastawiał regularnie na 6 rano – niszczyło świat. Było jak bomba atomowa o niewyobrażalnych rozmiarach, która wypala doszczętnie cała kulę ziemską. Po takim doznaniu, które wydarzało mu się codziennie, nic innego nie pozostawało, jak zamknąć oczy i czekać na śmierć. Zwykle wtedy zasypiał po raz drugi, już bez snów. Poza tym, tak rzadko udawało mu się szybko zasnąć. Bezsenne noce, senne poranki – nie miał siły wstać. Jak naprawdę widział centrum? Czy to początek, co to znaczy? Czy centrum to pierwotne uczucie, z którym się urodził, a może to pierwsza myśl? Ale jaka może być pierwsza myśl? Jeść, pić, sikać, zimno. Zimno… Dotknięcie powietrza jaką rodzi myśl? A światło, które kłuje w oczy, które rani. A dźwięk, który przeszywa całe ciało? Czy to jest rdzeń? A jednak, mimo brutalnego zderzenia z codzienną rzeczywistością – choć czemu to jest rzeczywistość, czym w takim razie jest sen, jeśli również nie jest rzeczywistością – mimo porannej śmierci i zmartwychwstania, jak wszyscy dawał się wciągnąć w ruch dnia, napędzanego ludzkimi emocjami, rozwiązywaniem powszednich problemów i zgryzotami.
Ten dziwny świat czekał już na niego zapachem kawy, którą matka parzyła tak długo, by wypędzić z domu ludzkie sny, woń spoconych ciał i mokrej pościeli. Ktoś stukał młotkiem pod oknem, jakby sprawiało mu to nieskończoną przyjemność. Słyszał energiczny i rytmiczny dźwięk stukania. Dzieci krzyczały donośnie, jakby cały świat do nich należał, a na pewno podwórko, na którym się wychowały. Śmieciarze z hukiem przerzucali odkryte skarby, męskie głosy nawoływały się do spożycia pierwszego w tym dniu wina. Zanim naprawdę się obudził, świat był już skonkretyzowany, ustalony – czy padał deszcz czy świeciło słońce, humor czy ponury nastrój, czarny kot albo kominiarz – te sprawy miały już swoje miejsce w planie dnia. Do niego należało odnaleźć swoje miejsce. Jeśli się udało, dzień upływał spokojnie, jeśli nie, gubił się w czasie, w mijających minutach – nie wiedział, czy już wyjść, czy coś powiedzieć, czy wejść do sklepu, czy położyć się spać, by z następnym zmartwychwstaniem odnaleźć to miejsce.
- Pani Geldowa znowu oszalała.
Pierwsze zdanie dnia, które niezmiennie co dzień wypowiadała matka w kuchni.
Pani Geldowa, sąsiadka z parteru, faktycznie cierpiała na schizofrenię. Mieszkała sama, bo mąż ją opuścił, gdy stwierdził u niej chorobę, co tylko pogorszyło sprawę. Od tej pory pani Geldowa skupiła szaleństwo na swoim mężu, który, w stanie wielkiego podniecenia i szału, pojawiał się w kuchni, przy stole lub w drzwiach – czyli w jej umyśle. I zaczynał się wielki koncert na orkiestrę – garnki, talerze, przekleństwa, zamykanie i otwieranie okien, trzaskanie drzwiami i przeraźliwy krzyk – tyyyy skurwieeeelu.. Ataki nadchodziły tak w dzień jak i w nocy i budziły sąsiadów, w tym matkę, która odkąd pojawiły się te hałasy drżała na myśl, że Geldowa postanowi któregoś dnia zniszczyć swojego męża, a w tym i wszystkich wokół.
- Nie wytrzymam w tym domu dłużej- matka ze złością przesunęła garnek na kuchence. – Ona nas kiedyś podpali, zobaczycie – mówiła do niego, jak komendant do karnego wojska. – Kawa! –postawiła z rozmachem gorący kubek.
Franz patrzył przez okno, przez parę z kubka, przez zamglone oczy – na podwórko, na dzieci, śmieciarzy i koty. Co dzisiaj powinien zrobić, nie wie, nie domyśla się nawet, jak powinien minąć dzień. Wszystko wydaje się inne, dziwne, nie takie jak we śnie. Chłód potrząsa nim, jak bezkarnym dzieckiem, zaczyna dygotać i tęsknie spoglądać w stronę łóżka. Między nim a nim istnieje przeklęta bariera. Chciałby zrozumieć swoje myśli lub chwile bezmyślności, chciałby mieć świadomość obserwowanych rzeczy i ludzi. Nie potrafi jednak przedrzeć się na drugą stronę tego myślenia, ono tkwi w nim, porusza nim, ale nie jest poznawalne. Gdyby kiedykolwiek udało mu się je opanować, zawładnąć, rozpoznać mechanizm, który rządzi tymi myślami, byłby szczęśliwy. Ale szczęście jest nieosiągalne – powiada matka – nie osiągalne – wzdycha..
A potem pojawia się kolejna myśl: czy to jest jedyny cel – być szczęśliwym. Może w naturze ludzkiej szczęście nie istnieje, może zostało wymyślone, tak jak może została wymyślona religia, żeby czarować serca i myśli ludzkie. Matka nie wierzy, że można być szczęśliwym, ale wierzy w swoją religię, która jest chaotycznym zmieszaniem wielu wierzeń. On po części przejął trochę jej mitów i świętych historii, ale też nie wie, jaki klucz otwiera niektóre z nich i jak właściwie trafiły do jego przekonań. Po prostu pojawiły się któregoś, zupełnie nie wiadomo którego dnia i zostały w pełni przyjęte, znalazły sobie drzwi, mieszkanie i okno w centrum. Ocean, po którym pływa śpiący Brahman, sądne dni po Rosz Haszana, pierwsza gwiazda wigilijna, horoskop i czarny kot. I wszystko to i wiele innych świętych spraw, zmieszało się i ułożyło w dziwną religię, która jednak posiada wielką metafizyczną dziurę – on sam. Był nawet kiedyś u wróżki, potrzebował znaku, cudu, wskazówki, pierwszego zdania wyjaśniającego Franza M., ale niestety, nic to nie dało, wręcz odwrotnie, pogłębiło jedynie rozmiar tej dziury. Wróżka spojrzała na datę jego urodzin, rozłożyła tarota – i zaczęła biadolić.
- Boże kochany, o Boże, to straszne. Gorzej nie mogło być, gdybyś się chociaż urodził dzień wcześniej, ale tak… O Boże.
Faktycznie, to było straszne, skoro wróżka bez przerwy przywoływała swego Boga na świadka, jakie okropne rzeczy musi wyczytywać z kart. Pamięta, że poddał się wtedy zupełnie, wyszedł z jej ciemnego domu i postanowił się utopić. Oczywiście tylko w myślach, umiał pływać, ale to jedynie przyszło mu do głowy, kiedy znalazł się na gwarnej ulicy. To było takie mocne uderzenie myśli – zaraz się utopię! Zrobię to, mimo że umiem pływać, ale utopię się, bo tak postanawiam. Postanowił i zaśmiał się do siebie. Do tej pory nie udało mu się z żadnym postanowieniem. Słowo postanawiam wybrzmiewało w jego głowie w całej swej wieloznaczności. Na pierwszej sylabie osadzał swą pełną wiarę w możliwość realizacji postanowienia, na drugiej czuł zaskoczenie z mocy tej wiary, na trzeciej kładł zwątpienie, czwarta była rezygnacją. Całe słowo i tyle emocji. Zwykle śmiał się, gdy myślami kładł wykrzyknik na końcu słowa. Tym samym coraz bliżej było mu do schizofrenicznej sąsiadki.
Stojąc w kuchni przy oknie, z parującym kubkiem w ręku znowu doświadczył zawieszenia czasu i mimo, że dzień nabrał już rozpędu, on jeszcze nie był w stanie wypić gorącej kawy. Takie odwlekanie zaczęło go powoli drażnić, ale nie umiał przyśpieszyć procesu siorbania gorącego płynu, który parzył w podniebienie i wywoływał lekkie drżenie w ciele. Ach, po co ta kawa, na co ten dzień, czemu te dzieci i śmieciarze? I szuranie, wiercenie, stukanie? Dlaczego znowu zmartwychwstał?
- Jak się mama dzisiaj czuje? – zapytał, by zdobyć jakieś informacje na temat nowego dnia.
Spojrzała na niego jak na sąsiadkę – podejrzliwie i ze złością. Czy on też, czy jemu też…? Pokiwała głową, jakby pytanie było nierozstrzygalne, ale warte przemyślenia. Kto to może wiedzieć, jakich ludzi mamy obok siebie i jakie mają wobec nas zamiary. No, ale dzień, dzień mija, trzeba mijać równo z nim, wieczorem jest czas na rozwiązywanie takich zagadek.
- Nie słyszałeś, jak w nocy szalała, nie mogłam spać, a jak zasnęłam to śnił mi się długi pociąg, a ja w nim bez biletu i już słyszałam, jak konduktor pyta o bilety, a ja udawałam, że szukam w jednej torbie, potem w drugiej i przerzucałam mnóstwo rzeczy, ubrań, koperty i wszystko w nich było tylko nie bilet – i już nie wiedziałam, czy mam ten bilet, czy w ogóle go nie kupowałam. I kiedy myślałam, co dalej, jak wybrnąć z tej sytuacji, obudził mnie ojciec, więc wydarłam się na niego, że jest taki nie pozbierany i nigdy niczego nie dopilnuje do końca. – Matka udzieliła mu wyjaśnień jednym tchem.
- A gdzie ojciec? – kolejna istotna informacja.
- Ano poszedł. Zdenerwował się, że tak od rana krzyczę i wyszedł. Pewnie na targ.
Pierwsze zręby dnia wyłoniły się z oceanu.
Kawa przestała parzyć, dzieci przestały krzyczeć, Franz coraz obojętniej patrzył przez okno, na kuchnię, wzrok zatrzymywał się w połowie drogi od jednej rzeczy do drugiej. Myśli zapominały się wzajemnie, nie kontynuowały zabawy słów i pojęć. Franz stojąc przy oknie wyglądał jak zwyczajny pacjent szpitalu dla obłąkanych – tak przynajmniej pomyślała jego matka, po raz drugi tego dnia przyglądając mu się podejrzliwie.
Nieprawdziwe to wszystko, nieprawdziwy ten dom, matka z ojcem, kubek kawy, dzieci za oknem. Nieprawdziwy Franz musi prowadzić nieprawdziwe życie. Obdarzył uśmiechem, nieprawdziwym oczywiście, swą udawaną matkę i wyszedł z udawanej kuchni. Prawdziwy jest sen, który już się śnił – pomyślał Franz, patrząc na zbełtaną pościel, która była jedynym świadectwem nocy. Pościel ułożona jak wzburzone morze, pościel-tratwa i pościel-życie. Teraz, choćby nie wiedzieć jak mocno zaciskałby oczy, już nie zaśnie i sen-życie teraz się nie przyśni. Ach, gdyby można było rzucić się w jej odmęty tak naprawdę i tak już na zawsze utonąć we śnie… Ale to niemożliwe, wypił kawę, dzień zaczął huczeć dokoła, szuranie, wiercenie, stukanie, klik-klak, stuk-puk, szmery domu i ulicy niszczyły świat snów, wwiercały się w niego i tworzyły się szczeliny, pęknięcia, ziemia się osuwała i u Franza pojawiło się nieprzyjemne uczucie mdłości. Kiedy tracił punkt odniesienia jego błędnik nie wytrzymywał – a wtedy wydawało mu się, że spada i spada i budził się przerażony nerwowym szarpnięciem ciała. To nie był ten bezpieczny sen, zdrowy sen, prawdziwy sen.
Franz jeszcze raz dokładnie obejrzał łóżko, zawsze badał fraktale pościeli, kiedyś nawet przerysowywał jej układy do swego tajnego zeszytu. Wierzył, że nałożone na siebie pokażą tajemniczy wzór sennego świata. Wzór, który do niczego na razie nie był mu potrzebny, wzór, dla którego nie miałby zastosowania, ale wierzył też, że i ta wiedza spłynie na niego któregoś dnia.
Tymczasem matka rozpoczęła wielkie gotowanie obiadu. Czynność ta była jednym z ostatnich powodów do życia. Ogromna siwiejąca brunetka, ze zniszczonymi zębami i wielkimi oczami, które coraz głębiej wpadały w oczodoły. Kiedyś była nawet ładną kobietą. Na zdjęciach ze szkolnych czasów uśmiechała się sympatyczna dziewczyna z błyszczącymi oczami, w których widziało się nadzieję na szczęśliwą przyszłość. Ale prócz nadziei w kącikach skrzyła się pogarda dla świata w którym przyszło jej się wychowywać, usta – pełne i w bezczelnym uśmiechu zdawać by się mogło, że mówiły – mam gdzieś to miasteczko, mam gdzieś tę biedę. Wielki świat czeka na mnie, żeby na nim postawić swe zwycięskie stopy. Na zdjęciach uśmiechała się dziewczyna, która jeszcze nie wiedziała, że nie wyjedzie z tego miasteczka, że będzie miała męża nieudacznika, dziecko, które okaże się wariatem i biedę wciąż taką samą. Strach i rozczarowanie pojawią się na późniejszych zdjęciach.
Kiedy czasem Franza napada chęć grzebania w wielkiej szufladzie ze zdjęciami rodzinnymi, matka staje za jego plecami, patrzy na nie i marzy, by wejść choć na chwilę do tego małego obrazka, na którym stoi, otoczona zimowymi drzewami, w ogromnej czapie na głowie, spod której wysunęły się kosmyki włosów. Mróz ściągnął twarz, ze śmiechem strzepuje śnieg z kolan, patrzy prosto w obiektyw, za którym – to już wie tylko ona – stoi jej pierwszy kochanek, jej pierwsza młodzieńcza miłość, doskonały, tajemniczy mężczyzna. I gdy te wszystkie wspomnienia przewiną się w jej myśli – prycha ze zdumieniem nad sobą, nad swoją naiwnością. Jak można było tak głęboko wierzyć, że świat jest piękny i pełen cudów? Jak można było mieć 18 lat? Jak można było przeżywać zimę, mężczyzn, młodość? Jak to się stało, że stoi teraz za plecami swojego syna-przygłupa? Kiedy jej oczy przestały już błyszczeć, a włosy zaczęły wypadać garściami? Jak to możliwe, że cuda nie istnieją, a widok siebie samej sprzed lat wywołuje już tylko politowanie? Jak daleko jeszcze można odejść od swojej młodości?
Pani Helenka – bo tak ma na imię mame Franka, siedząc nad kubłem śmieci i obierając ziemniaki, ma czas na chwilę przemyśleń, wspomnień, zakończenia niedokończonych kłótni albo prowadzenia nigdy nie przeprowadzonych błyskotliwych rozmów, z których jasno wynika, kto w tej rozmowie ma rację. Najczęściej jednak lubi wspominać swą młodość. jej postanowienia, że nigdy, żadnych dzieci, że trzeba żyć, bawić się i kochać najpiękniejszych mężczyzn na świecie. Niestety, jako pierwsza w klasie urodziła dziecko, pół roku przed maturą stwierdziła, że jest w ciąży z tym tajemniczym mężczyzną od zdjęć. Tajemniczy, bo niewiele chce o nim mówić Frankowi, ale wtedy w istocie był chłopcem, który niedawno przyjechał do miasteczka, miał problemy z ukończeniem szkoły w swoim mieście, więc wysłano go tutaj. Był muzykiem, nosił długie włosy i wszystkie dziewczęta oszalały na jego punkcie. Ale tylko Helena stała się na krótki czas jego wybranką.
- Ach – westchnęła nad ziemniakiem – szurnięte czasy.
Co to była za euforia, ślepa, młodzieńcza miłość, która trwała niecałą zimę. To krótko, jak na takie efekty w dalszym życiu. Już nigdy więcej takiej zimy nie chciała przeżywać i do końca trzymała się tej zasady. Nauczyła się, że nie ma sensu szaleć na punkcie człowieka, jakiegokolwiek człowieka. Ludzie stali się dla niej wrogami jej wolności, przyczyną jej nieszczęść, nie ufała nikomu, choć przecież lubiła im pomagać. Ale to było jak kaprys bogatej księżniczki, dla której lud był niezidentyfikowaną masą uległych jej ludzi. Wiedziała, że nigdy już nie zdobędzie szczęścia, o którym marzyła bez przerwy. Chciała być bogata, kochana, sławna – w takiej kolejności. Miotała się między swoim marzeniem a życiem, które ją poskromiło. Walczyła codziennie o swoją autonomię, starała się podporządkować sobie najbliższy krąg ludzi – męża, syna, brata, sąsiadki, koleżanki w pracy. Chciała, chociaż dla nich, być wyrocznią i panią ich losów. Jeśli nie mogła już być panią losów świata. Nie mogła znieść jakiejkolwiek niesubordynacji ze strony rodziny. Jak generał planowała co wieczór nowe taktyki walki ze swoimi przyjaciółmi. Przyjaźń była dla niej wojną, a im zacieklejszy przeciwnik, tym bardziej się do niego zbliżała. Szybko zapominała o tych pokornych i najbardziej przywiązanych do niej. W stosunku do rodziny wykorzystywała wszelkie możliwe szantaże emocjonalne – płacz, obrażanie się, cierpiący wzrok. Nigdy nie podnosiła głosu, nie krzyczała, po prostu zaczynała płakać i długo potem pławiła się w tej żałości, którą wyobraźnia podsycała wizjami biednej, poszkodowanej przez los istoty. Jak można być takim bez serca i krzywdzić czystą i dobrą kobietę? To był jej najprostszy sposób by wymóc na rodzinie wszelkie pomysły, które wpadały jej do głowy. To był sposób podporządkowywania męża i syna. Z innymi nie było już tak łatwo, nie chciała by ktoś widział jej łzy, by ktokolwiek pomyślał, że jest słaba. Więc co wieczór dzwoniła to do tej, to do innej osoby, by ciągle trzymać rękę na pulsie. Codziennie musiała kogoś odwiedzić, z kimś się spotkać, komuś dać prezent. Dawanie prezentów bardzo wcześnie wpadło jej do głowy, kiedy zobaczyła jaką reakcję wywołuje. Obdarowywani czuli się wdzięczni i coraz częściej nie potrafili jej już niczego odmówić, uzależniali się od niej. Nie były to tylko prezenty w postaci pieniędzy czy jakiegoś drobiazgu, lecz na przykład spełnianie niewypowiedzianych próśb. Była dobrym psychologiem, szybko oceniała sytuację, w której znajdowali się jej przyjaciele i dokładnie wiedziała, czego w tym przypadku oczekiwano. I ona to dawała. Ale nie za darmo. Za wdzięczność, za uwielbienie, za uległą miłość. Jeśli ktokolwiek śmiałby wziąć i nie spełnić jej oczekiwań, ten miał kompletnie przegwizdane. Bardzo szybko roznosiła się opinia o bezczelności i egoizmie tej osoby, która pomału stawała się niemile widziana w kręgu pani Helenki. No chyba żeby ów osobnik ukorzył się, zrozumiał swój błąd i szybko zwrócił swój wdzięczny i pełen miłości wzrok ku nowej królowej, ona łaskawie przywracała go do żywych, przez parę tygodni chwaląc się jaki ma dobry wpływ na ludzi, proszę oto przykład – mówiła – i opowiadała historię owego marnotrawnego syna.
Tak oto pani Helenka stworzyła swój układ słoneczny, którego była samym słońcem. Królowa-Słońce, dawała i zabierała ludziom ciepło, uzależniała i przyzwyczajała. Bez niej świat nie byłby taki sam – wzdychali jej poddani.
Pani Helenka wytarła ręcę o czystą ścierkę i rozejrzała się sceptycznie po kuchni. Idealny porządek to była dla niej kwestia honoru. Podłoga w kuchni zawsze musiała lśnić, dwie brudne szklanki w zlewie były dla niej nie do zniesienia, a do pasji doprowadzały ją okruszki chleba na blacie. Teraz jednak uśmiechnęła się z zadowoleniem, wszystko stało na swoim miejscu, było czysto, a w garnkach gotował się życiodajny pokarm. Przyszła pora, żeby zlustrować cały dom, przede wszystkim pokój gościnny, chluba pani Helenki. Najbardziej zadowolona była ze wspaniałego, puszystego, jasnego dywanu, po którym trzeba było chodzić niemalże na palcach, by nie zdeptać długiego włosia. Do gości zwykle mówiła, żeby nie przejmowali się tym i nie zdejmowali butów, jednak krzywo patrzyła na takiego, który ośmielił się z buciorami wleźć na jej przepiękny dywan. Potem długo jeszcze wspominała wizytę, czyszcząc zawzięcie niewielkie zabrudzenia.
Tak to była prawdziwa strażniczka ogniska domowego. Pełniła służbę w dzień i w nocy, dbając o wszystkie rzeczy, do których zaliczała też swego męża i syna.
Frank w głębi serca nienawidził matki, a jednak był od niej całkowicie uzależniony. Bał się podejmować decyzję sam, bo nie wiedział, jaki „ona” będzie miała do tego stosunek. Czy zaakceptuje, czy będzie to kolejny powód do jej narzekań. Po nocach męczyła go myśl o ucieczce, wyjściu poza granice zależności, zerwania łańcucha, który czuł przez cały dzień. Marzył o ucieczce z tego swojego świata. Nie gardził całym światem, wierzył, że istnieją piękne miejsca na ziemi, ale czyimś zrządzeniem trafił w żelazny uścisk małego miasteczka, kamiennego domu i matki. Myślał o faktycznym wyrwaniu się z domu, wiedział, że jest jak wykastrowany kot, który na zewnątrz nie poradzi sobie. Był cały czas dzieckiem, kalekim, nieśmiałym, niezdolnym do podjęcia decyzji.
Frank usiadł przy stole, otworzył zeszyt i spróbował napisać pierwsze zdanie swojej koszmarnej opowieści. Ale nic nie wychodziło, nie wiedział od czego zacząć, czuł, że myśli bulgoczą i nabrzmiewają, ale nie ma dla nich słów, nie wie, które wybrać na początek, z którymi rozprawić się później. Zaczął zastanawiać się nad się skąd wzięła się ta niemoc
Frank od dzieciństwa miał problemy z zaśnięciem. Kiedy był mały nocne cienie tworzyły w jego wyobraźni złych ludzi z rewolwerami w ręku, którzy skradali się po domu. Zamykał oczy i szybko otwierał, żeby zobaczyć czy zbliżają się do jego łóżka, ale wciąż stali, pochyleni, z wyciągniętą bronią. Później często zastanawiał się, czemu taki obraz wykreował jego mózg, skąd w tym małym miasteczku miał się pojawić mężczyzna z rewolwerem.
Teraz, starszy, dojrzalszy nadal odczuwa strach w nocy, choć już nie pod postacią cienia mężczyzny. Tym razem ma wrażenie jakby miał gardło wypchane szmatą, zaczyna się dławić, robi mu się niedobrze.
„Wymazany jestem z pamięci jak umarły,
jestem jak rozbite naczynie.
Słyszę bowiem, jak wielu mnie obmawia,
Strach czai się wokoło, kiedy razem naradzają się przeciwko mnie,
Spiskują, aby odebrać mi życie.” Psalm 31
Tak czytał mu ojciec, kiedy nie mógł zasnąć. Czytanie wieczorne psalmów było też przez krótki czas obowiązkiem Franka – oczywiście wtedy, gdy już umiał czytać. Nigdy jednak tego nie rozumiał. Nie wiedział, kim jest ten Bóg, do którego woła Król Dawid, nie wiedział, czemu prześladują go wrogowie, nie rozumiał tej nienawiści do bezbożników. Sam chyba nie wierzył w Boga, przynajmniej nie tego biblijnego – więc miał być za to karany? Przecież nic poza tym złego nie uczynił, miał wątpliwości, a Pismo Św odstręczało go – to wszystko . Przerażające historie, czytane przed snem, wzbudzały coraz większe poczucie winy.
Często zastanawiał się, skąd te lęki, skąd taka ponurość w jego życiu, czy to ten czarny kot, a może brelok znaleziony w szufladzie, a może to sam człowiek – upokorzony czasem i samotnością. Dlaczego samotność upokarza?
- Zwój smętnego nieszczęścia zaczyna rozwijać się pod nogami – cóż za banalne stwierdzenia przychodzą w ciszy i ściśniętym gardle – pomyślał Frank
Inni – rosnące z dnia na dzień przerażające olbrzymy, lekki gest zniecierpliwienia przeobraża się w senny koszmar. Brak pukania jest tak samo złowieszczy, jak nocne walenie pięściami w drzwi. czytanie cudzych listów ze wskazówkami, jak przeobrażać prostą historię w jeszcze prostszą opowieść – nie do zniesienia. Codzienne pytania – kiedy świat przestanie istnieć? Czy to już nie za długo, a może zbyt ckliwie? Samotność nie ma dystansu do uczuć, nie ma dystansu do słów, których ciągle za mało.
Nie może przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy dotarło do niego uczucie pustki, nie pamięta, bo była to tylko krótka myśl, może nawet nie w związku z nim samym, może o kimś pomyślał – jak puste życie ten ktoś prowadzi. Ale uczucie pustki zaczęło przychodzić coraz częściej, coraz intensywniej, aż w końcu rozsiadło się w jego umyśle jak stare babsko, wieczniej narzekające i nie dające się zagłuszyć. Dziwne, ale uczucie to też śmierdziało. Kiedy ta baba zaczynała w nim narzekać, kiedy pustka wołała o swoje zaistnienie, czuł wyraźnie w nozdrzach smród gnijącego mięcha. Był przerażony tymi chwilami, które zaczynały przeradzać się w bezsenne noce, senne dni, koszmarne tygodnie. Przecież urodził się w małym miasteczku, w zwyczajnej rodzinie, nigdy nie był prymusem, nigdy też nie był najgorszym w klasie. Był przeciętny i nijaki, jak wszystkie małe miasteczka, które mija się i zapomina, które wyglądają tak identycznie, że mylą się podróżnym. W tym miasteczku nie było miejsca na wołającą i wciągającą pustkę. Lub może właśnie to było to miejsce pustki, tylko jej mieszkańcy tak głęboko zanurzeni w niej byli, że już nie odczuwali jej.
- Kto nie próbował choć raz popełnić samobójstwa, ten nie wie, jak smakuje życie – pomyślał sentencjonalnie Frank.
Tylko skąd ta myśl przyszła, nikt w rodzinie nie cierpiał na depresję, nikt nie zwariował, no chyba, że ze starości, większość bliższych mu osób wykazywała bardzo zdrowe podejście do życia, w którym głównym zmartwieniem były pieniądze i nieokiełznana chęć dorobienia się w końcu. Matka marzyła kiedyś, że dzięki synowi będzie w końcu pływać w bogactwie, był jej ostatnią nadzieją, szybko jednak przekonała się, że to ona będzie musiała go utrzymywać. - Co za nieudacznik – mawiała czasem przy śniadaniach, szczególnie gdy pani Geboldowa nie dała jej zmrużyć oczu przez całą noc. Takie poranki najbardziej przerażały Franka. Słuchając w nocy krzyków sąsiadki, myślał ze strachem o śniadaniu. W takie noce najczęściej planował zabójstwo sąsiadki. Szczegółowe opracowywanie całego aktu mordu, łącznie z zatarciem śladów uspokajało go trochę. Zajmował myśli logistyką czynu i w ten sposób zapominał o tym, co czeka go rano.
Tak bardzo chciałby, żeby jego życie było po prostu śmieszne. W sumie wiedział, że istotnie było, ale on chciałby się z tego śmiać, a nie potrafił. Śmiechu warte te problemy, ta matka, ten ojciec, to miasteczko. Śmiech pusty – tak jak puste jego życie. Więc czemu się nie śmiał. Czemu nie rechotał w głos, gdy myślał o swojej przyszłości w tym miejscu, z tymi ludźmi.
- Chyba jednak położę się spać. – pomyślał – tak, to najlepsze wyjście, choć gdybym był pijakiem w dużym mieście pewnie poszedłbym się upić, a potem zasnąłbym w kącie baru, który stałby się moim domem – rozmarzył się Frank. Zawsze chciał być bohaterem-pijakiem. Takim, co się lubi bić, dużo pić, pieprzyć się z najbrzydszymi kobietami, które zawsze już będą go kochać. Dlatego największym dla niego pisarzem był Bukowski. Ale zdawał sobie sprawę, że przy pierwszej lepszej historii, o których Bukowski pisał – rozpłakałby się nad swoim strasznym losem. Że przy pierwszym uderzeniu w twarz mazałby się jak dziecko i nigdy nie wszedłby do żadnej speluny ze striptizem. Poza tym strasznie bał się kobiet, a te, o których pisał Bukowski przerażały go już całkowicie. Inaczej sobie wyobrażać, inaczej patrzeć na pijaczkę, która pewnie ma całe ciało w siniakach i prócz prośby o kolejnego drinka nie wiele ma do powiedzenia. Dlatego coraz bardziej zaczęła go przerażać matka. Nagle zaczęła pić, ukrywać się przed innymi. Zaczęło się niewinnie – zobaczyła w serialach, że ludzie zamożni piją wino do obiadu. I potem przeczytała, że to pomaga trawieniu. Więc wprowadziła ten zwyczaj do domu. Okazało się, że wino faktycznie pomaga, ale nie w trawieniu, ile w odprężaniu się, relaksie. Nigdy się nie relaksowała, w ogóle nie wiadomo czy w pełni rozumiała to słowo, ale teraz wino zaczęło nadawać sens jej codzienności. Już w nocy myślała o tej chwili, kiedy usiądzie i napije się wina. Obiad i samo jedzenie miało już coraz mniejsze znaczenie. A kiedy mąż z synem zagłębiali się w fotelach przed telewizorem, ona wyciągała z barku w meblościance kolejną butelkę i zastygała z kieliszkiem w ręce do późnego wieczora, kiedy była już tak nieprzytomna, że zasypiała na kanapie. Budziła się w nocy, w kuchni dojadała swoją nie naruszoną porcję obiadową i potykając się zwalała się na łóżko obok męża, myśląc o obiedzie w dniu następnym. Sten – ojciec, mruczał coś przez sen, trochę rozbudzony, trochę wkurzony ociężałością żony. Seksu nie uprawiali już od 7 lat, odkąd skończył jej się okres, odkąd piersi zaczęły jej zwisać, odkąd zaczęła tyć i kurczyć się, a na twarzy pojawiły się głębokie bruzdy. Od siedmiu lat Sten nie popatrzył na nią, jak na kobietę, zresztą pewnie wcześniej już tak było, ale od siedmiu lat zaczęła intensywniej zwracać na to uwagę. Na niego i siebie. Siebie starą i brzydką. Teraz jednak przy obiedzie czuła błogość i obojętność, miała głęboko w dupie fakt, że jest stara, nieatrakcyjna i że to już się nie zmieni. Nadal jednak starała się utrzymać pozory dnia, wstawała wcześnie rano, rozdygotana i zła, sprzątała, robiła zakupy i przygotowywała się do obiadu. Od rana zamęczała bliskich tematem zupy i drugiego dania – jakby to było najistotniejsze, co będzie na obiad. W pewnym sensie wmówiła to wszystkim, więc też odkąd Frank pamięta, to było jedno z pierwszych zdań ojca – Co będzie dzisiaj na obiad? – codziennie mawiał, wchodząc do kuchni. To było ich przywitanie, potwierdzenie poprawnych stosunków małżeńskich i ostatnio jedyny temat do rozmów. I za każdym razem, gdy na stole miała pojawić się zupa pomidorowa – wybuchał konflikt o wkładkę – z ryżem czy z makaronem. Oboje nie potrafili ustalić przez całe swoje małżeńskie pożycie tego szczegółu. Oboje zresztą nie mieli pojęcia – czy lepiej smakuje z ryżem czy z makaronem. Zwykle, gdy był ryż, ojciec biadał, że z makaronem byłoby lepsze, gdy był makaron, oboje twierdzili, że ryż bardziej pasuje. Ta sytuacja doprowadzała najczęściej matkę do płaczu, że nikt nie docenia jej poświęcenia. Jednak odkąd pojawiło się wino do obiadu, nawet ten temat jakby umarł. Coś tam padało niemrawie z jej ust: ryż a makaron, lecz szybko jej spojrzenie nieruchomiało, a głos zupełnie się oddalał. Frankowi wydawało się wtedy, że mame zostaje wyssana z pokoju i pewnie gdzieś mknie nad zadymionym miasteczkiem.

Zanurzony w tej nicości, w pustce dnia, który toczy się od śniadania, przez bezsensowną podróż od sklepu do sklepu, przez obiad, przez programy telewizyjne, do nocy, kiedy sąsiadka wariatka wykrzykuje swoje przekleństwa, a w jego głowie rodzi się conocny strach przed kolejnym dniem, przed nicością. Patrzenie przez okno na mały rynek miejski, gdzie starzy ludzie z mięsnego idą do apteki, gdzie dzieci biegną szybko na huśtawki i tam kołysząc swoje ciała spędzają pół dnia, patrzenie takie pogrąża go coraz głębiej, w rozpacz, w strach przed życiem i śmiercią jednocześnie. Wieża kościoła góruje nad miasteczkiem, ogłasza kolejne nabożeństwa, duchową ucieczkę wszystkich starych ludzi, potwierdza ten przemijający czas, sroży się nad Frankiem swoją wielkością, przygniata. Nie zostało mu nic, poza wiarą, nie zostało mu już nic, ale mimo tego absurdalnego uczucia swojego półistnienia, nie jest w stanie uwierzyć. Frank nigdy nie wierzył.

Spojrzał na leżące wszędzie na podłodze książki. Nie mógł już czytać, nie był w stanie udźwignąć tych małych, czarnych literek, z których składają się myśli umarłych. Czuł przesyt, najchętniej wziąłby coś na przeczyszczenie mózgu i wyrzygał z siebie te ciężkostrawne zdania. Ale nie umiał tego zrobić. Więc gapił się z mdłością na tytuły, okładki, wyrwane kartki, które zakrywały prawie całą podłogę. Kiedyś, gdy jeszcze nie umiał pisać ani czytać, największą przyjemność sprawiało mu zapisywanie szlaczkami ogromnej ilości kartek. Sam od siebie nic nie miał do powiedzenia, ale wierzył, że w tych szlaczkach zapisane jest coś istotnego, o czym dowie się, kiedy już nauczy się czytać. Więc falującym ruchem kreślił szlaczki, dzieląc je na zdania, oddzielając przecinkami i kończąc kropkami. Ale zupełnie nie miał pojęcia, co się pod tym wszystkim kryje. A kiedy tak zapisał parę stron – a mógł naprawdę robić to nieustannie – podrzucał to komuś z dorosłych, wierząc, że pojmą tajemnicę tych znaków. Długo nie mógł pojąć, że nic nie znaczyły. Teraz, kiedy umie już czytać, nie ma ochoty już rozumieć czarnych znaczków. Szczególnie ostatnio ten zapisany świat coraz bardziej go obrzydzał.
Siedział teraz na łóżku, jak na tratwie i marzył, żeby ono teraz wypłynęło przez okno, zaczynał się dusić w swoim pokoju, czuł, że zaraz ogarnie go takie szaleństwo, że zostanie mu jedynie ucieczka przez to okno. Matka zawołała go na obiad. Z uczuciem ulgi opuścił pokój, by dać się ponieść kolejnemu dniu, któremu codzienny rytm wyznaczają godziny żarcia.

- Bla, bla, bla – powiedziała mama.
- Bla, bla, bla, bla – odpowiedział ojciec.
-Bla! Bla! – dołączył się telewizor.

Marchewka z groszkiem, mielony i fura ziemniaków. Boże, ile człowiek potrafi wrzucić w siebie jedzenia, by za parę godzin spuścić je z wodą. Wszystko niby po to, aby utrzymać swój organizm żywym. Frank bezmyślnie zaczął grzebać widelcem w marchewce, systematycznie mieszał ją z ziemniakami i powoli na jego talerzu pojawiła się bladopomarańczowa breja. Popatrzył na ojca, który łakomie wpychał do ust ogromne ilości ziemniaków, wielkie kawały mięsa, a z brody ściekała mu marchewka. Matka oczywiście w ogóle nie tknęła jedzenia, za to dolewała sobie już trzeci kieliszek wina, a słowa, które wypowiadała zaczynały się coraz bardziej ciągnąć i rozlewać po pokoju.
- Jutro jedziemy do cioci Stasi – powiedziała. – Przez trzy dni będziesz sam. Przygotowałam ci kotlety, są w zamżararalniku – ledwie udało jej się wymówić to słowo. – Jesteś już dorosły, więc musisz porazić sobie sam – coraz mniej zrozumiałe zdania zaczęły płynąć. – W końsu jusz nie jesteś dzieskiem. – Popatrzyła na niego z wyrzutem i niechęcią. Przecież nie jest już dzieckiem, już powinien sam mieć dzieci, rodzinę, przychodzić z żoną na niedzielne obiady, świetnie zarabiać, żeby móc sprawiać rodzicom niespodzianki w postaci biletów na Karaiby i nowych mebli do mieszkania. A przecież kiedy był mały zapowiadał się na genialne dziecko. –Pffff – przeciągle wydęła z siebie powietrze - nic z tego już nie będzie – pomyślała, dolała sobie kolejny kieliszek wina i szybko zajęła się kolejnym odcinkiem polskiego serialu o ludziach, którym mimo przeszkód, wszystko się w życiu udaje.
- Kuuurwaaa!!! – odezwała się sąsiadka z dołu – Spierdalaj kurwo! – Coś trzasnęło, poleciały garnki. Na dole zaczęła się kolejna awantura z duchami.

znalezione stare zapiski 2012 rok

Wierzę w chiński bębenek, w horoskopy, w wiersze Brodskiego, w filozofię Camusa, w muzykę Bacha, w palenie papierosów, w pijaństwo z przyjaciółmi, w telewizję, w dobry obiad i w głęboki sen. Wierzę, że moje życie ma sens. Ale tylko jeśli spełnię te wszystkie warunki na raz.

znalezione zapiski 2007 rok

Praca za barem

Kretyński dzień, chociaż rano pojawiło się słońce, rano – tak, dla mnie rano, o pierwszej po południu. A potem, niewiadomo jak, minął cały dzień. I ukrywanie się przed sąsiadem z parteru, któremu muszę jeszcze zapłacić za mieszkanie. Wychodzenie z bramy, spojrzenie w odbicie okien samochodu stojącego pod jego oknem, nie ma, nie pali papierosów, można spokojnie wyjść. Wyjść niezauważenie. A potem rozmowa w barze, i zaskakujący brak w pamięci słowa: nekrolog. Ja, niedoszła samobójczyni, nie pamiętałam tego słowa. Kretyński dzień, odwiedziny w galerii, do której, gdy wchodzę, wykonuję symboliczny znak krzyża. Ma pani dla mnie pieniądze, te cholerne brakujące ciągle 150 złotych. Ach, proszę przyjść jutro. Jutro, kolejny dzień ukrywania się przed sąsiadem. Może chociaż jutro cały dzień będzie słońce. Może jutro, kiedy od dwóch dni nie piję, nie będę roztrzęsiona, nie będę rozlewać alkoholu wlewając go do kieliszka. I może znowu uda mi się nie napić, chociaż wątpię. Co zrobić z nocą, kiedy kończy się pracę o drugiej nad ranem? Kiedy przerywa się kłębiący tłum, kiedy nagle gaśnie muzyka, światło, świeczki, pozbierane popielniczki i ostatni pijani klienci nie dają rady już mówić. A ja się wtedy budzę, i wracam do domu, w telewizji rozebrane panie namawiają do dzwonienia, bełkoczą jak pijani klienci z baru.

niedziela, maja 22, 2016

znalezione stare zapiski 2011 roki

Kolejny dzień wsłuchiwania się w swoje myśli. A może raczej oszukiwania ich myślami innych. Raczej tak. Szestow pisze o Czechowie, że to twórczość z niczego. No właśnie, jak sięgnąć do tej nicości i wynieść coś z niej. Myśli są we mnie bez przerwy, ale nie mają żadnego ciągu, jak sen, który śni co chce. Cioran biada i pisze, że nie może pisać. Czasem myślę, że przydałby się seans narkotykowy, który pozwolił by bez udziału świadomości wgłębić się w moją psychikę i wyrzucić z niej pewnie niepowiązany niczym zbiór słów. Taka dadaistyczna koncepcja pisania. Ale czy oczyściłoby to moje pole świadomości? Wątpię. Zbiór słów to jeszcze nie myśl. Zbiór słów nie jest odpowiedzią na niepokój.

znalezione stare zapiski 2011 rok

kroki po schodach, kobiece stukanie obcasami, od kilku minut niesie się po klatce ten dźwięk, wpierw nie słyszałam, nie zwróciłam uwagi, ale zbyt długo to trwa, zaczynam słyszeć, jakby ta kobieta – myślę, że to kobieta – była pijana, jakby nie mogła trafić do swoich drzwi, kroki zbliżają się i oddalają, jakby ktoś wchodził i schodził, ale wciąż krążą przy moich drzwiach, zaczynam nasłuchiwać innych odgłosów klatki schodowej i sąsiadów, ale poza tymi krokami niczego więcej nie słyszę, jakbym była sama w bloku i tylko te kroki po schodach, w górę i w dół, czuję wielki niepokój, nie chcę podchodzić do drzwi, żeby sprawdzić, kto jest za nimi, kto miarowo stuka tymi obcasami, zastygam w bezruchu, nie chcę, żeby mnie usłyszała – ta kobieta, chyba, nagle w całym bloku zapada cisza, kroki ustały, zaczynam drżeć, coraz większy lęk we mnie, nie wiem teraz, gdzie ona – chyba ona – jest, nagle słyszę, jak klucz wdziera się do mojego zamka, głośny metaliczny dźwięk, serce wali, ale nie mogę się ruszyć, czekam, co się stanie dalej, coraz bardziej kulę się w sobie, otwierają się drzwi, to koniec – myślę, to nie jest dobre, to coś strasznego wchodzi do mojego domu, czekam w swoim pokoju, jestem jak kamień, czekam na swój koniec, ta kobieta wystukuje kroki w przedpokoju, wchodzi do kuchni, powoli, słyszę, jak coś szczęka, znów jakiś metal, czekam na nią w swoim łóżku, ona wychodzi z kuchni i powoli zmierza w moim kierunku, widzę teraz tylko jej buty, wysokie obcasy stają przy mnie
- O, tu się schował koteczek, biedna kicia, pani wyjechała, więc przyszłam koteczce dać jedzonko, kici, kici, ledwo do ciebie trafiłam…

znalezione stare zapiski 2011 rok

Nie wiem, co sobie wyobrażałam. Że zachwycę cały świat, że będę obracać się wśród elit tego świata, że będę sobie przyjemnie żyć, upiększając swoje otoczenie, że moi znajomi to będą sami najznakomitsi ludzie. Że jestem bogiem na tym świecie. Że gdzie jestem, tam wiedzą, wszyscy wiedzą, że jestem, wszyscy na mnie patrzą, wszyscy się mną zachwycają, że moje słowa będą powtarzane przez wszystkich, że jestem królową tego życia.
Stoję w kuchni, we Lwówku Śląskim, małym umierającym miasteczku, patrzę na sztuczne zasłonki, palę papierosa, którego mam dzięki pieniądzom od babci, jutro obudzę się w małym pokoiku z dywanami na ścianie, z boazerią w przedpokoju, z telewizorem po środku pokoju rodziców, że znów będę się zastanawiać, jak zdobyć jakąkolwiek pracę, co zrobić, żeby być choć chwilę szczęśliwym, co zrobić ze sobą…
Niby wszystko na wyciągnięcie ręki, a jednak nie dostępne w tym życiu. Niby wszystko, a jednak tak jak moje babcie trafię na lwówecki cmentarz prosto z mieszkania z dywanami na ścianach. W międzyczasie oglądnę wszystkie seriale telewizyjne.

znalezione stare zapiski 2011 rok

Potrzebuję rozmowy ze sobą. Przeogromny strach, uszczelnia, zamyka, to pełna chłodu kraina. Umysł kurczy się do minimum – do gestów przetrwania. Na poziomie zwierzęcej potrzeby. Być może, że te zwierzęce potrzeby nie zostały zaspokojone. Stąd strach budowania świata w niepewności. Czy budowaniu? Czy świat nie jest już zbudowany?

Mam ogromną ochotę na upalenie się do granic snu.

Czy kontrolowanie snów jest możliwe?

Tylko skąd ten strach jest? Skąd się wylewa?
Strach przed chorobą umysłową?
A choroba czym jest dla mnie? Nieporadnością, bezbronnością, ostracyzmem. I chodzi wciąż o to samo – o wykluczenie z gromady ludzi. Gromada ludzi może być gwałtowna, jak rewolucja chińska w Tybecie. Ale przecież wciąż działam racjonalnie. Świadomość nie musi przeszkadzać, może dawać rozleglejszą perspektywę. Jak widok z gór.

Wszystkie wielkie systemy opierały się na nielogiczności. Wszystkie logiczne systemy dochodziły do nielogiczności. Z jednej i z drugiej strony filozofia jest zamknięta. I nadal niczego nie wyjaśnia. Wciąż kończy w tym samym martwym punkcie, albo od niego zaczyna. Logika zabiła filozofię. A religie z tego żyją. I tworzą szkoły, kościoły, wojny. I w końcu pojawiła się ogromna potrzeba u ludzi, aby nie myśleć. Tylko po prostu żyć. Bez filozofii, bez religii, wrócić do swego rodu zwierząt i przetrwać.


znalezione stare zapiski 2012

Ten niepewny moment, kiedy nie wiadomo, czy więcej jest na niebie nocy czy dnia, kiedy pogoda dopiero się ustala, kiedy ptaki dopiero przygotowują się do lotu, kiedy wstaję i jeszcze nie wiem, czy te przerwane przed chwilą sny zdarzyły się naprawdę.

znalezione stare zapiski 2011 rok

„Ulica Gołębia” Kornela Filipowicza
Jakże inny Kraków, rozpolitykowany, studencki, obskurny i biedny. Ale taki zarazem swojski. Mały. „Jakoś” się żyło tym studentom. Na moim osiedlu nie ma już nic z Krakowa. Równie dobrze mogłoby być we Wrocławiu, w Toronto, w Pradze. Samochody i matki spacerujące z wózkami. Mieszkańcy obładowani siatami z Tesco lub Almy szybko wnoszą swój dobytek do takich samych mieszkań z balkonami. Na podwórku tylko trawa i gdzieniegdzie drzewka, czuć nowiznę i tymczasowość. Ci mieszkańcy mogliby równie dobrze mieszkać tu, jak w Toronto czy we Wrocławiu. Jednakowy krajobraz przedmieść.

znalezione stare zapiski 2011 rok

Oglądam manifestację na krakowskim przedmieściu w celu usunięcia krzyża sprzed pałacu prezydenckiego – cholernie się denerwuję. Czuję, jakby państwo w którym żyję zmuszało mnie do wiary i wyznania katolickiego. Wszyscy boją się postawić obrońcom krzyża – a jest to jakaś garstka fanatyków przeciwko tłumowi Warszawiaków. To samo działo się z pochówkiem Lecha na Wawelu – dzieje się coś dziwnego w tym kraju, stanęliśmy pod murem zbudowanym z Kościoła Katolickiego i nikt go nie potrafi naruszyć. Dla mnie – jako niewierzącej – państwo staje się państwem totalitarnym.

znalezione stare zapiski 2011 rok

Rozmowy przy barze…

- Czytałem dziś o jednym facecie, który od paru dni błąka się po dworcu kolejowym. Ponoć to starszy mężczyzna, schludnie ubrany, ale widać już na nim znamiona kilkudniowego brudu. Nie ma przy sobie żadnych dokumentów ani torby. Wygląda tak, jakby przed chwilą wyszedł z domu. Nie pamięta, kim jest. Za to świetnie orientuje się w dziedzinie botaniki.

- Ach, słyszałem tę historię tysiąc razy!
- To opowiem Ci ją na nowo.
Na rogu placu ostatnia czynna knajpa. Ponure światło zza małych szybek. Wchodzi człowiek. Barman patrzy na niego niechętnie, nieprzyjaźnie. Kilka ciemnych sylwetek, niewidocznych twarzy, stygnący zapach alkoholu. Mężczyzna siada przy stoliku z ciepłą wódką w szklance. Powoli zaczyna pić. Ciepło wygania lęk, mięśnie rozluźniają się. W ustach papieros. Dym otacza postać, oddziela go od rzeczywistości. Kolejna szklanka, ruchy coraz bardziej miękkie. Pojawia się nawet lekki odcień uśmiechu, błogości.
- Jak masz na imię? – pyta jakiś podchmielony gość.
- Nie pamiętam. – odpowiada tamten.

- Więc o co tu chodzi?
- Tak bardzo chciałbym zapomnieć o wszystkich przykrych zdarzeniach, a pamiętać tylko te dobre. Zmazać wszystkie złe uczynki, słowa, które się wypowiedziało, które się usłyszało. Wiesz, jeden z francuskich antropologów napisał, że pamięć to ogród, który sami plewimy, w którym usuwamy te trujące rośliny, dbamy o te najpiękniejsze i słodko pachnące. Nie zgadzam się! Nasz ogród rośnie bez naszego udziału. Przecież to nasze historie, momenty, czas, który w nas płynie. A w moim ogrodzie wszystko ze sobą poplątane. Krążę po nim jak lunatyk, przyglądam mu się, czasem wdzieram się w najbardziej kłujące chaszcze, które ranią i nie pozwalają dojrzeć samego korzenia tego kłębowiska. Ale czasem chcę z niego wyjść, z tego rezerwatu, skansenu myśli. Szukam zapomnienia. Braku opowieści, miejsca, w którym nic nie rośnie, jałowej ziemi.
- Czemu nie chcesz pamiętać?
- Pamięć to odpowiedzialność. A zapominanie – to życie od nowa. Ciągłe zapominanie to życie w teraźniejszości, to swobodne i bezwolne unoszenie się na powierzchni wody. To paradoksalnie nieruchomość świadomości. Pamiętanie i zapominanie jednocześnie to doprowadzanie swojej historii do martwego kształtu. To skamielina naszego żywego doświadczenia. Wtedy opowieść staje się kompletna i obojętna. Chcę widzieć skalisty ogród, tego pragnę. To nie boli.
- To zapomnij.
- Ależ jestem tym, co pamiętam.
A zapominanie jest tak trudne. Im bardziej chcę coś zapomnieć, tym głębiej ta myśl zapuszcza korzenie. Śmiesznie, bo z drugiej strony im bardziej chcę pamiętać, tym szybciej zapominam. Ach, żyć bez pamięci, w nicości, śmierci, z której nie zmartwychwstaje się. Tak, zapomnienie to śmierć. Lecz wiesz, od niego zaczyna się nowe życie. Jeśli nie ma już tego, co się zdarzyło, zmuszeni jesteśmy wymyślić coś zupełnie nowego. Stworzyć. Życie nie lubi pustki.
- Więc to cię dręczy najbardziej - wspomnienia?
- To przeklęte wspominanie, roz-pamiętywanie, opowiadanie przeżytej historii na nowo, zmienianie jej, zapominanie niektórych jej elementów, utrwalanie innych, dodawanie fikcji. Pamiętam tylko na wpół zapomniane chwile. A w ostateczności wydaje mi się, że pamiętam coś, co się nigdy nie wydarzyło.
I wciąż przypominam sobie. Jak fotografie. Kolejne obrazy. Nie poukładane, wyjęte z historii.
Czasem zamykam oczy i widzę: noc. Ostatnie piętro kamienicy. Światło z kuchni. Po środku stół. Na nim chleb, zimna herbata, popielniczka i nóż. W ciemnym pokoju leży na łóżku. Patrzy się w zimną przestrzeń. Zrzucone na podłogę książki i papiery, pióro toczy się skrzypiąco. Strach otwiera oczy coraz szerzej. Palce zamarzły nieruchomo. Cisza. Za oknem coraz gęściej pada śnieg, tłumi dźwięki miasta, a niebo mrocznieje.
- No i co? To jakiś film? Co dalej?
- Nie wiem, nie pamiętam właśnie. Ale ten obraz mnie prześladuje, nie daje się wymazać.
Ta historia rośnie we mnie, ze mną, czasem przesłania mi wszystko, mimo, że nie chcę jej zauważać. I czuję, że to tylko obraz i że on się czasem zmienia. Czasem widzę coś innego, przypominają mi się inne chwile i one jakoś się ze sobą łączą. I chcę o nich zapomnieć. Unicestwić, wygnać z siebie. Ot, choćby tą szklanką wina. Pamiętasz, w dawnych czasach wierzono, że aby ponownie wrócić do świata żywych, aby wymazać całą pamięć o przeszłości, trzeba było napić się wody Zapomnienia. Rzeka Lete. Tylko takie było wyjście z Hadesu, ogrodu koncentracyjnego. Tak..
- Ach, co ty pieprzysz, przecież ty chcesz być wieczny, chcesz przetrwać. Pamięć to życie. To nasza wieczność – jedynie w takiej formie możliwa. Non omnis moriar!! To twoje ciągłe gadanie, opowiadanie, zadręczanie ludzi swoimi historiami. Przecież tego właśnie chcesz – żeby ktoś to zapamiętał. Mówisz, że chcesz napisać Wielką Opowieść, jak myślisz, po co? Po co komu twoja pamięć? Ale ty potrzebujesz cudzej pamięci, żeby wbić się w nią jak kleszcz. Poza tym, nigdy się przed wspomnieniami nie uchronisz, one zapisane są w twoim ciele, w zmysłach. Kiedy wchodzisz gdzieś i czujesz zapach wypastowanej podłogi, co widzisz? Kiedy jesz pierogi na słodko ze śmietaną, co czujesz wtedy? Tak naprawdę tylko tym żyjemy. Odtwarzamy stare obrazy, dodajemy tylko do nich jakieś szczegóły, zmieniamy kolory, ale to wciąż ten sam widok. Prywatny krajobraz. Nie uciekniesz od niego, bo bez niego cię nie ma.

Mężczyźni zamilkli i tylko co raz dolewali sobie wino z karafki. Siedzieli tak długo i patrzyli przed siebie.
- A ja pamiętam – nagle wymamrotał już niewyraźnie jeden – jak w czsskim hotelu glądałem Semana Santę ss Hiszpanii..
- Aha…
Po czym wstali niepewnie, podtrzymując się nawzajem i tak złączeni tym winem jak krwią ruszyli do wyjścia. Jeszcze z ulicy dobiegł mnie ich śpiew:
Więc jestem wolny i samotny!
Upiję się do zatracenia!
Obce wyrzuty sumienia!
Na ziemię rzucę się wilgotną

I będę spał jak pies bezdomny!
Być może wóz naładowany
Śmieciami albo kamieniami
Lub wagon wściekły i ogromny

Rozwali grzeszne moje czoło
I moje ciało przepołowi,
Ale ja na to gwiżdżę sobie,
Kpię z Diabła i Pańskiego Stołu!

- Hmm – pomyślałam i zgasiłam za nimi światło.

Piosenka jest fragmentem wiersza Ch. Baudelaire „Wino mordercy”

znalezione stare zapiski 2010 rok

życie to ruch
a moje serce zostało w Serbii

powrót do domu wiąże się z powrotem do dawnych lęków, smutku, deszczu za oknem
jeszcze 3 dni temu w Sarajewie było 40 stopni Celsjusza
w efekcie – skradzione dokumenty, portfel, aparat fotograficzny i kupa długów
w Polsce – skradziony/zgubiony paszport i nawet nie ma teraz możliwości zwiania stąd z powrotem na słoneczne Bałkany

Pamiętam jak gapiłyśmy się bezmyślnie na mapę Serbii nie rozumiejąc z niej nic. Jakieś obce nazwy miast, plątanina dróg, niziny, wyżyny i jedyny punkt, który stał się naszym celem – Guca. Trochę podczytywałyśmy przewodnik po Bałkanach, co warto zobaczyć, jakie zabytki nas tam czekają, jakie historyczne miejsca, jakie jedzenie.
A potem noc przed wyjazdem – nerwowe oczekiwanie, kiedy minie i będzie można założyć w końcu plecak, wyjść na drogę i czekać na cud.

Noc, noc przed – najgorsza. Odliczanie czasu, bezsenność. Pytania w głowie – jak będzie? I zupełnie bez wyobrażenia, jak może być, bo skąd wiadomo, kiedy po raz pierwszy jedziemy na Bałkany. Plecak w jednym kącie pokoju, karimata w drugim, buty rozrzucone po przedpokoju, burza za oknem. I papieros za papierosem, kolejna butelka piwa, byle usnąć i doczekać w końcu dnia wyjazdu.

I jest w końcu ten dzień, wyczekany, niewyspany, słoneczny. Umawiamy się z Gochą w Nowej Prowincji. Szybko wrzucam rzeczy do plecaka, wydaje mi się, że trochę przesadziłam, ale wolę być przygotowana na każdą okazję – ciepło/zimno. Jadę do miasta, Gocha już jest. Śmiejemy się, bez przerwy się śmiejemy, ogarnia nas jakieś niewyobrażalne szczęście, mogłybyśmy teraz przebiec cały maraton i nadal energia by nas roznosiła. Jeeedziieemmmy!!! W końcu! Wyczekane wakacje, daleko od Krakowa, daleko od pracy, daleko od znajomych/nieznajomych. WAKAKA!!!

Bez pojęcia nawet jak wyjechać z Krakowa, na którą drogę się kierować, kiedyś ktoś podsunął zakopiankę. Słyszę gdzieś w tle mych myśli – „Weźcie tramwaj 19 na Borek Fałęcki, a potem wejdźcie na górę i tam stoją ludzie, którzy łapią stopa.” Lecz zanim wyjdziemy z Prowincji mija mnóstwo czasu, ciągle ktoś znajomy wchodzi, więc krzyczymy radośnie, że właśnie wyjeżdżamy, że właśnie ruszamy na stopa do Serbii, oczekujemy zachwytów, podziwu – i dostajemy to od prawie każdego. W końcu wychodzimy, idziemy pod Pocztę na tramwaj, plecaki ciężkie, karimaty błyszczą w słońcu. Czujemy się jak pierwsi podróżnicy, jedziemy w nieznane, choć to dopiero tramwaj w Krakowie, ale podróż już się zaczęła. Już ten tramwaj nie jest tym zwyczajnym tramwajem, jest już tajemnicą lub raczej początkiem tajemnicy.

sobota, maja 14, 2016

codzienność

Mieszkanie na bezludnej wsi, mieszkanie ze starymi ludźmi, mieszkanie w nie swoim języku daje szansę na bolesne grzebanie we własnych wnętrznościach. Każdy dzień niemal taki sam, każda minuta, która gdzie indziej przemyka niepostrzeżenie, tutaj rozciąga się w nieskończoność. Przyglądam się sobie codziennie w tych pojedyńczych minutach i okazuje się, że mimo pozoru niezmienności, jednak naprawdę wszystko się zmienia. Ale dostrzegam to tylko w momentach największego rozedrgania, kiedy ta cisza, ta starość i ta nieskończenie długa teraźniejszość rozwlekają mnie do ostatniej nitki nerwowej. I kiedy już mi się wydaje, że tym razem moja wewnętrzna ciemność pochłonie mnie już na zawsze, okazuje się, że nad brudnym starym dachem rodzi się tęcza. Uczę się tego, bardzo powoli się uczę, ale coraz częściej udaje mi się przewidzieć tę zmianę. Udaje mi się zobaczyć jak ja się zmieniam i tym samym przypuszczać, że ta ciemność, która przychodzi też w końcu się zmieni. Proces bardzo długi i bolesny, bo mimo wszystko ciągle daję się wciągnąć w swoje stare zakamarki, że tym razem to już na zawsze tak będzie..

środa, maja 04, 2016

Stokrotki na kamieniu

W dniu, w którym królowa zabiła pająka, okazało się, że życie jest niewystarczające, żeby żyć.

Okazało się też, że zamiast zielonego jęczmienia na polach, sterczały tylko kikuty zeszłorocznej kukurydzy,
a niebo było niewystarczająco niebieskie.
Niewystarczająca też była moja umiejętność radzenia sobie z lodówką, zegarkiem i myśleniem.
Przyszłość okazała się być niewystarczająco nudna, żeby z niej zrezygnować, ale też niewystarczająco pomyślna, aby mieć nadzieję.
Okazało się też, że byłeś Ty, ale ja byłam niewystarczająco kimś dla Ciebie.

sobota, kwietnia 30, 2016

Mesjasz

Mesjasz nie przyjdzie

już niby jest blisko, na wyciągnięcie ręki, na dotknięcie..

ale to tylko zachód słońca, który gaśnie na horyzoncie,
muzyka, którą słucham uśpiona,
kolor kwiatu czereśni, którego nie uchwycę na zdjęciu

sobota, stycznia 30, 2016

Herbert w sobotę, czyli tęsknota za domem...

fot. Marzena Szatkowska

Ocean układa na dnie
gwiazdę soli
powietrze destyluje
błyszczące kamienie
ułomna pamięć tworzy
plan miasta

rozgwiazdę ulic
planety dalekich placów
ogrodów zielone mgławice

emigranci w złamanych kaszkietach
skarżą się na ubytek substancji

skarbce z dziurawym dnem
ronią drogie kamienie

śniło mi się że idę
z domu rodziców do szkoły
wiem przecież którędy idę

po lewej sklep Paszandy
trzecie gimnazjum księgarnie
widać nawet przez szybę
głowę starego Bodeka

chcę skręcić do katedry
widok się nagle urywa
nie ma dalszego ciągu
po prostu nie można iść dalej
a przecież dobrze wiem
to nie jest ślepa ulica

ocean lotnej pamięci
podmywa kruszy obrazy

w końcu zostanie kamień
na którym mnie urodzono

co noc
staję boso
przed zatrzaśniętą bramą mego miasta


Zbigniew Herbert „Moje miasto"

środa, stycznia 27, 2016

ostatnie słowa Milarepy do jego ucznia Gampopy

Until your butt turns out like this - do not give up your practice. You must sit and meditate, until you attain the great realization

czwartek, stycznia 21, 2016

David Bowie

Słucham ostatniej płyty Bowiego i jest taki moment w kawałku "Blackstar", który momentalnie przenosi mnie do Krakowa, do zimy już nie pamiętam którego roku, to chyba nawet nie był 2000 rok.
Nie wiem na czym polegała magia tego czasu, może to, że zakochałam się w swoich marzeniach. Że poznawałam ludzi, którzy wydawali mi się inni, niż byli w rzeczywistości. Może to, że miałam wrażenie unoszenia się nad zaśnieżonym Krakowem, słuchając właśnie Bowiego i marząc, że znowu spotkam tego magicznego chłopca, który uosabiał wszystko, czego wtedy pragnęłam, nawet jeśli taki nie był wcale. Był artystą, który dla mnie wtedy miał klucz do innej rzeczywistości.

I ten krótki moment w kawałku "Blackstar" zawiera zupełnie wszystko, co wtedy działo się w mojej głowie. Choć nie wiem nawet, jak mogłabym o tym opowiedzieć.

Może to, że budziłam się niemal codziennie lekko pijana, po kolejnej nocnej wyprawie do paru miejsc, gdzie kręciło się mnóstwo studentów ASP, filozofii, poetów, reżyserów, pijaków, młodych nienasyconych życiem, a każdy wieczór był niespodzianką przepełnioną ogromną ilością ludzi, których poznawałam przy barze, przy różnych stolikach, na obsypanych śniegiem Plantach. Oczywiście w malarzach  zakochiwałam się od razu, bez względu na ich charakter. Byli dla mnie czystym wyrazem Sztuki. W ich pracowniach pachnących terpentyną odlatywałam zupełnie.

Tamtej zimy spędzałam czas tam, gdzie wydawało mi się, że są wszyscy ci, których szukałam w Krakowie. Byłam pewna, że będę pisać wiersze, robić zdjęcia, reżyserować sztuki teatralne. Malować. Mieszkałam wtedy w starej kamienicy, w pokoju z piecem, o którym zawsze marzyłam, a moja współlokatorka była najbardziej odjechaną dziewczyną w mieście.

Szukałam magii i odnajdywałam ją na każdym kroku. Nawet budynek polonistyki wydawał mi się czarodziejski ze swoimi wąskimi korytarzami, ciasnymi podwórkami i umykającymi szybko do baru doktorantami. Czytałam "Pożegnanie jesieni" i "Pieśni Maldorora", których zupełnie nie rozumiałam, robiłam zdjęcia nocnym gościom przy świeczkach,  ubierałam się w długie wojskowe płaszcze i paliłam papierosa za papierosem. Wszystko mieszało się w mojej głowie, literatura, sztuka, miłość, alkohol.

Jednak przebudzenie się po tej zimie było najtrywialniejszym i najtrudniejszym momentem, z którym nie potrafiłam sobie poradzić przez wiele lat. Myślę, że nadal nie potrafię.



David Bowie to dla mnie początek wszystkiego. To początek mnie.  

I'm blackstar

Autoportret

sobota, stycznia 16, 2016

czwartek, stycznia 14, 2016

Examine my mind

To see if you’re aware of impermanence or not,
check whether your plans are long or short term.
To see if you perceive samsara as flawed or not,
check how strong are your attachments.
To see if you’ll attain liberation in the future or not,
check whether your conduct is good or bad.

To see if you’ve given rise to loving kindness and compassion or not,
check how you take care of those in need.
To see if you’ve tamed the demon of anger or not,
check how much hatred you feel towards your enemies.
To see if you’ve dispelled the obscuring demon of ignorance or not,
check how much you cling in hope and fear.

To see if you’ve purified the three poisons or not,
check how free from grasping you’ve become.
You’ll know your Dharma practice has become the path or not
by thoroughly examining your own mind.

—Chokgyur Lingpa

wtorek, stycznia 12, 2016

I znowu Mistrz

Woody Allen nie pomaga
"Whatever works"
ale co, jeśli nic..

Styczeń w domu,
zmagania z ciałem, zmagania z odruchami,
za oknem bezśnieżna zieleń.

I znowu Mistrz


M.Ś.

sobota, stycznia 09, 2016

Love under black-sky

Blackstar/David Bowie/....

How many times does an angel fall?
How many people lie instead of talking tall?
He trod on sacred ground, he cried loud into the crowd
(I’m a blackstar, I’m a blackstar, I’m not a gangstar)

I can’t answer why (I’m not a gangstar)
But I can tell you how (I’m not a film star)
We were born upside-down (I’m a star's star)
Born the wrong way ‘round (I’m not a white star)

piątek, stycznia 08, 2016

Zmierzch królowej, czyli jeden dzień z grudnia w hrabstwie Kent


Tego dnia dałam się ponieść wizji, że powinnam to opisać. Więc postawiłam fotel przy oknie, przy fotelu mały stolik, na nim laptop i przez cały dzień patrzyłam na ten zbiór przedmiotów, jak na martwą naturę.

Potem zrobiłam zdjęcie lampy wiszącej i pomyślałam, że może jednak napisze o tym królestwie, w którym mieszkam. O królowej, którą się opiekuję. O zapadaniu się domu w wilgoć i pajęczy kurz. Więc zaczęłam układać słowa, pętlić mozolnie zdania, ale ciągle wszystko było zupełnie nie na swoim miejscu, nazywało czarne fioletowym, zestawione razem brzmiało jak instrukcja obsługi czegokolwiek.

Zostawiłam więc tę niezdarną opowieść komuś innemu, bo przecież prędzej czy później ktoś napisze to właśnie tak, jakbym chciała napisać .
A mi ostatecznie znowu zostało tylko patrzenie.

Jutro moje urodziny. Za rok skończę 40, niedługo moja samotna starość stanie się jasna, jak szpitalne lampy. Na jednym ze zdjęć zobaczyłam swoją twarz na tle wielkiego posągu buddy. Nie była to nawet stara twarz, ale raczej pośmiertna. Zbyt jasna, zbyt gładka, zbyt woskowa.

Zapadam się razem z królestwem trzymając królową za rękę.


czwartek, stycznia 07, 2016

Obliczenia godziny


1,
Tysiąc myśli w styczniu (chciałam już napisać "w Januarym")
Tysiąc gwiazd jaśniejszych od samolotów, niemal jasne niebo bez księżyca.
Usiadłam i zaczęłam pisać. Jakie to niesamowite. A tak naprawdę usiadłam i zniknęłam z tego świata. Albo raczej jestem, choć w innym wymiarze.

..7,
Dopiero dzisiaj zauważyłam, że śpię z komórką. Śpię z telefonem. I to chyba od dawna. I chyba wielu ludzi tak śpi.
Kiedyś spało się z zegarkiem. Czasem z książką.


..23,
Odchodzenie od czytania poezji nie jest wcale przejawem gruboskórności czy uproszczenia. To raczej ludzie w końcu już wszystko wiedzą. Widzą tak, jak jest. Nawet śmierć nie jest już tajemnicą, a starość została nazwaną nieuleczalną chorobą. Puzzle są już ułożone.


..69,
Z mojego okna widzę wielką, przemysłową oborę. Wygląda jak obóz koncentracyjny. Całą noc świeci się w niej jaskrawe światło, a krowy są bez przerwy karmione. Widziałam kilka tych krów. Nieproporcjonalnie wydłużone i wielkie. Po dwunastej w nocy, codziennie, podjeżdża wielki tir po mleko.
Ludzie w tym kraju piją mleko jakby byli uzależnieni. I tak jak kiedyś wypadało się do sklepu po fajki, tak teraz widzę jak wpadają po mleko, tylko mleko i od razu dwie butelki.

A te krowy coraz bardziej się wydłużają.

To, że nie pracuję w takiej oborze, nie znaczy nic. Wcale przez to moje życie nie jest lepsze. Bo nawet jeśli czuję, że mam dobrą pracę, to właśnie za oknem stoi obora. Ktoś obok przeżywa takie małe piekło. I ktoś pracuje nad tym, aby to piekło trwało.



…583,
A jednak noszę w sobie jakąś granicę. Wybieram, kiedy chcę pisać do bloga, a kiedy do zeszytu. Zeszyt jest terapeutyczny. Zeszyt jest plotkarski. Zeszyt to ja. Komputer to ktoś. Czyli jednak znowu coś dzielę. Czegoś się wstydzę.

Jest granica otwartości.


…747,
Przypomniała mi się rozmowa przy kolacji w Walii, w wiejskim domu. Rozmowa przy jedzeniu płynęła spokojnie, rozciągała słowa, przyjemna jak chłodny strumień latem. Opowiadałyśmy sobie o krajach, z których pochodzimy. W trakcie rozmowy spytałam starszą kobietę z Południowej Afryki - "a gwałty? słyszałam, że to często się zdarza". - "O tak, gwałty - odpowiedziała spokojnie krojąc na talerzu kawałek ziemniaka. - Ja sama nawet byłam zgwałcona".

Nic nie wiem o świecie.


…1000.
Tysiąc myśli przy słuchaniu jojkania Norwegów. Godzina patrzenia przez okno.






….26665787668787554…
Dawny znajomy ciągle mi powtarzał - pisanie jest jak praca, siadasz przy stole o określonej godzinie i odchodzisz od niego o określonej godzinie. Bez względu na to, co napiszesz. Regularność - powtarzał. Ale nie wiem…

Życie bez wnętrza

Wyglądam przez okno, przede mną spokojny widok, ale w środku.. Nie wiem, jakiś dziwny czas. Zaczęła się znowu pogoń za pragnieniami. Pojawiły się pieniądze na koncie, więc od razu myślę, na co je wydać. I znowu chcę kupować książki. Jakby to była jakaś obrona. Jakiś bunt. W końcu wydawało mi się, że zrozumiałam, że to kupowanie książek to tylko neurotyczna reakcja na niepowodzenia, na stres, na nieswojość. Niektórzy odkładają pieniądze na gorsze czasy, a ja kupuję książki, jakby miały być moją polisą ubezpieczeniową na trudne stare lata. Ale to przecież tylko taka nieszczęśliwa zabawa.

W domu rodziców czeka na mnie mój życiowy dorobek, dwie ściany książek, których nigdy nie przeczytałam. I pewnie kiedy znowu tam pojadę, popatrzę na nie z żalem, że nie znalazłam dla nich własnego miejsca, że podrzucam je znajomym, zostawiam w różnych miejscach i tak naprawdę nie chcę już ich więcej.

A jednak czasem - w swej podróży po kolejnym wynajmowanym chwilowym mieszkaniu, marzę o nich. Marzę o czasie, który mogłabym im poświęcić, marzę o własnej bibliotece, którą chciałabym im dać. I przy pierwszej lepszej okazji znowu kupuję kilka książek.

Stworzyłam dom, który nie ma ścian, podłogi i dachu, ale ma za to mahoniowy stół i mosiężną lampę. Ma wnętrze, do którego nie prowadzą żadne drzwi.