Praca za barem
Kretyński dzień, chociaż rano pojawiło się słońce, rano – tak, dla mnie rano, o pierwszej po południu. A potem, niewiadomo jak, minął cały dzień. I ukrywanie się przed sąsiadem z parteru, któremu muszę jeszcze zapłacić za mieszkanie. Wychodzenie z bramy, spojrzenie w odbicie okien samochodu stojącego pod jego oknem, nie ma, nie pali papierosów, można spokojnie wyjść. Wyjść niezauważenie. A potem rozmowa w barze, i zaskakujący brak w pamięci słowa: nekrolog. Ja, niedoszła samobójczyni, nie pamiętałam tego słowa. Kretyński dzień, odwiedziny w galerii, do której, gdy wchodzę, wykonuję symboliczny znak krzyża. Ma pani dla mnie pieniądze, te cholerne brakujące ciągle 150 złotych. Ach, proszę przyjść jutro. Jutro, kolejny dzień ukrywania się przed sąsiadem. Może chociaż jutro cały dzień będzie słońce. Może jutro, kiedy od dwóch dni nie piję, nie będę roztrzęsiona, nie będę rozlewać alkoholu wlewając go do kieliszka. I może znowu uda mi się nie napić, chociaż wątpię. Co zrobić z nocą, kiedy kończy się pracę o drugiej nad ranem? Kiedy przerywa się kłębiący tłum, kiedy nagle gaśnie muzyka, światło, świeczki, pozbierane popielniczki i ostatni pijani klienci nie dają rady już mówić. A ja się wtedy budzę, i wracam do domu, w telewizji rozebrane panie namawiają do dzwonienia, bełkoczą jak pijani klienci z baru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz