Trans bytu
Centrum – dosłownie centrum, zwykle to jest centrum miasta. Rynek, na rynku kamienica, w kamienicy okno, z widokiem na centrum. To jest jedyne centrum, które potrafi namierzyć. Co do centrum w samym sobie, nigdy nie potrafił się zdecydować – czy jest to głowa, czy serce. I to nie z przekonaniem o symbolice tych dwóch organów, po prostu, w banalnych rozmowach, gdy chciał powiedzieć ja – raz dotykał się klatki piersiowej, raz uderzał po głowie. Ba, gdyby było tak prosto odnaleźć centrum i rdzeń. Odkrycie tego pewnie ułatwiłoby wiele wyborów. Czasem zastanawiał się, gdzie jest w nim środek, sedno – istota Franza. Ale nie potrafił poradzić sobie z tym problemem. Niekiedy wydawało mu się, że gdyby wziął kursy jogi, to pomogłoby mu to w odnalezieniu siebie. Albo zdrowy tryb życia. A już zupełnie był przekonany, że sposobem na odnalezienie siebie jest bardzo wczesne wstawanie – co nigdy nie udało mu się wykonać. Z drugiej bowiem strony przerwanie snu uważał za największe barbarzyństwo, właściwie przyrównywał to do morderstwa. Poranne historie, zagadki nie wyjaśnione, ucieczki, wszystko zmierzające do rozwiązania, przerwane w brutalny sposób budzikiem, który co wieczór nastawiał regularnie na 6 rano – niszczyło świat. Było jak bomba atomowa o niewyobrażalnych rozmiarach, która wypala doszczętnie cała kulę ziemską. Po takim doznaniu, które wydarzało mu się codziennie, nic innego nie pozostawało, jak zamknąć oczy i czekać na śmierć. Zwykle wtedy zasypiał po raz drugi, już bez snów. Poza tym, tak rzadko udawało mu się szybko zasnąć. Bezsenne noce, senne poranki – nie miał siły wstać. Jak naprawdę widział centrum? Czy to początek, co to znaczy? Czy centrum to pierwotne uczucie, z którym się urodził, a może to pierwsza myśl? Ale jaka może być pierwsza myśl? Jeść, pić, sikać, zimno. Zimno… Dotknięcie powietrza jaką rodzi myśl? A światło, które kłuje w oczy, które rani. A dźwięk, który przeszywa całe ciało? Czy to jest rdzeń? A jednak, mimo brutalnego zderzenia z codzienną rzeczywistością – choć czemu to jest rzeczywistość, czym w takim razie jest sen, jeśli również nie jest rzeczywistością – mimo porannej śmierci i zmartwychwstania, jak wszyscy dawał się wciągnąć w ruch dnia, napędzanego ludzkimi emocjami, rozwiązywaniem powszednich problemów i zgryzotami.
Ten dziwny świat czekał już na niego zapachem kawy, którą matka parzyła tak długo, by wypędzić z domu ludzkie sny, woń spoconych ciał i mokrej pościeli. Ktoś stukał młotkiem pod oknem, jakby sprawiało mu to nieskończoną przyjemność. Słyszał energiczny i rytmiczny dźwięk stukania. Dzieci krzyczały donośnie, jakby cały świat do nich należał, a na pewno podwórko, na którym się wychowały. Śmieciarze z hukiem przerzucali odkryte skarby, męskie głosy nawoływały się do spożycia pierwszego w tym dniu wina. Zanim naprawdę się obudził, świat był już skonkretyzowany, ustalony – czy padał deszcz czy świeciło słońce, humor czy ponury nastrój, czarny kot albo kominiarz – te sprawy miały już swoje miejsce w planie dnia. Do niego należało odnaleźć swoje miejsce. Jeśli się udało, dzień upływał spokojnie, jeśli nie, gubił się w czasie, w mijających minutach – nie wiedział, czy już wyjść, czy coś powiedzieć, czy wejść do sklepu, czy położyć się spać, by z następnym zmartwychwstaniem odnaleźć to miejsce.
- Pani Geldowa znowu oszalała.
Pierwsze zdanie dnia, które niezmiennie co dzień wypowiadała matka w kuchni.
Pani Geldowa, sąsiadka z parteru, faktycznie cierpiała na schizofrenię. Mieszkała sama, bo mąż ją opuścił, gdy stwierdził u niej chorobę, co tylko pogorszyło sprawę. Od tej pory pani Geldowa skupiła szaleństwo na swoim mężu, który, w stanie wielkiego podniecenia i szału, pojawiał się w kuchni, przy stole lub w drzwiach – czyli w jej umyśle. I zaczynał się wielki koncert na orkiestrę – garnki, talerze, przekleństwa, zamykanie i otwieranie okien, trzaskanie drzwiami i przeraźliwy krzyk – tyyyy skurwieeeelu.. Ataki nadchodziły tak w dzień jak i w nocy i budziły sąsiadów, w tym matkę, która odkąd pojawiły się te hałasy drżała na myśl, że Geldowa postanowi któregoś dnia zniszczyć swojego męża, a w tym i wszystkich wokół.
- Nie wytrzymam w tym domu dłużej- matka ze złością przesunęła garnek na kuchence. – Ona nas kiedyś podpali, zobaczycie – mówiła do niego, jak komendant do karnego wojska. – Kawa! –postawiła z rozmachem gorący kubek.
Franz patrzył przez okno, przez parę z kubka, przez zamglone oczy – na podwórko, na dzieci, śmieciarzy i koty. Co dzisiaj powinien zrobić, nie wie, nie domyśla się nawet, jak powinien minąć dzień. Wszystko wydaje się inne, dziwne, nie takie jak we śnie. Chłód potrząsa nim, jak bezkarnym dzieckiem, zaczyna dygotać i tęsknie spoglądać w stronę łóżka. Między nim a nim istnieje przeklęta bariera. Chciałby zrozumieć swoje myśli lub chwile bezmyślności, chciałby mieć świadomość obserwowanych rzeczy i ludzi. Nie potrafi jednak przedrzeć się na drugą stronę tego myślenia, ono tkwi w nim, porusza nim, ale nie jest poznawalne. Gdyby kiedykolwiek udało mu się je opanować, zawładnąć, rozpoznać mechanizm, który rządzi tymi myślami, byłby szczęśliwy. Ale szczęście jest nieosiągalne – powiada matka – nie osiągalne – wzdycha..
A potem pojawia się kolejna myśl: czy to jest jedyny cel – być szczęśliwym. Może w naturze ludzkiej szczęście nie istnieje, może zostało wymyślone, tak jak może została wymyślona religia, żeby czarować serca i myśli ludzkie. Matka nie wierzy, że można być szczęśliwym, ale wierzy w swoją religię, która jest chaotycznym zmieszaniem wielu wierzeń. On po części przejął trochę jej mitów i świętych historii, ale też nie wie, jaki klucz otwiera niektóre z nich i jak właściwie trafiły do jego przekonań. Po prostu pojawiły się któregoś, zupełnie nie wiadomo którego dnia i zostały w pełni przyjęte, znalazły sobie drzwi, mieszkanie i okno w centrum. Ocean, po którym pływa śpiący Brahman, sądne dni po Rosz Haszana, pierwsza gwiazda wigilijna, horoskop i czarny kot. I wszystko to i wiele innych świętych spraw, zmieszało się i ułożyło w dziwną religię, która jednak posiada wielką metafizyczną dziurę – on sam. Był nawet kiedyś u wróżki, potrzebował znaku, cudu, wskazówki, pierwszego zdania wyjaśniającego Franza M., ale niestety, nic to nie dało, wręcz odwrotnie, pogłębiło jedynie rozmiar tej dziury. Wróżka spojrzała na datę jego urodzin, rozłożyła tarota – i zaczęła biadolić.
- Boże kochany, o Boże, to straszne. Gorzej nie mogło być, gdybyś się chociaż urodził dzień wcześniej, ale tak… O Boże.
Faktycznie, to było straszne, skoro wróżka bez przerwy przywoływała swego Boga na świadka, jakie okropne rzeczy musi wyczytywać z kart. Pamięta, że poddał się wtedy zupełnie, wyszedł z jej ciemnego domu i postanowił się utopić. Oczywiście tylko w myślach, umiał pływać, ale to jedynie przyszło mu do głowy, kiedy znalazł się na gwarnej ulicy. To było takie mocne uderzenie myśli – zaraz się utopię! Zrobię to, mimo że umiem pływać, ale utopię się, bo tak postanawiam. Postanowił i zaśmiał się do siebie. Do tej pory nie udało mu się z żadnym postanowieniem. Słowo postanawiam wybrzmiewało w jego głowie w całej swej wieloznaczności. Na pierwszej sylabie osadzał swą pełną wiarę w możliwość realizacji postanowienia, na drugiej czuł zaskoczenie z mocy tej wiary, na trzeciej kładł zwątpienie, czwarta była rezygnacją. Całe słowo i tyle emocji. Zwykle śmiał się, gdy myślami kładł wykrzyknik na końcu słowa. Tym samym coraz bliżej było mu do schizofrenicznej sąsiadki.
Stojąc w kuchni przy oknie, z parującym kubkiem w ręku znowu doświadczył zawieszenia czasu i mimo, że dzień nabrał już rozpędu, on jeszcze nie był w stanie wypić gorącej kawy. Takie odwlekanie zaczęło go powoli drażnić, ale nie umiał przyśpieszyć procesu siorbania gorącego płynu, który parzył w podniebienie i wywoływał lekkie drżenie w ciele. Ach, po co ta kawa, na co ten dzień, czemu te dzieci i śmieciarze? I szuranie, wiercenie, stukanie? Dlaczego znowu zmartwychwstał?
- Jak się mama dzisiaj czuje? – zapytał, by zdobyć jakieś informacje na temat nowego dnia.
Spojrzała na niego jak na sąsiadkę – podejrzliwie i ze złością. Czy on też, czy jemu też…? Pokiwała głową, jakby pytanie było nierozstrzygalne, ale warte przemyślenia. Kto to może wiedzieć, jakich ludzi mamy obok siebie i jakie mają wobec nas zamiary. No, ale dzień, dzień mija, trzeba mijać równo z nim, wieczorem jest czas na rozwiązywanie takich zagadek.
- Nie słyszałeś, jak w nocy szalała, nie mogłam spać, a jak zasnęłam to śnił mi się długi pociąg, a ja w nim bez biletu i już słyszałam, jak konduktor pyta o bilety, a ja udawałam, że szukam w jednej torbie, potem w drugiej i przerzucałam mnóstwo rzeczy, ubrań, koperty i wszystko w nich było tylko nie bilet – i już nie wiedziałam, czy mam ten bilet, czy w ogóle go nie kupowałam. I kiedy myślałam, co dalej, jak wybrnąć z tej sytuacji, obudził mnie ojciec, więc wydarłam się na niego, że jest taki nie pozbierany i nigdy niczego nie dopilnuje do końca. – Matka udzieliła mu wyjaśnień jednym tchem.
- A gdzie ojciec? – kolejna istotna informacja.
- Ano poszedł. Zdenerwował się, że tak od rana krzyczę i wyszedł. Pewnie na targ.
Pierwsze zręby dnia wyłoniły się z oceanu.
Kawa przestała parzyć, dzieci przestały krzyczeć, Franz coraz obojętniej patrzył przez okno, na kuchnię, wzrok zatrzymywał się w połowie drogi od jednej rzeczy do drugiej. Myśli zapominały się wzajemnie, nie kontynuowały zabawy słów i pojęć. Franz stojąc przy oknie wyglądał jak zwyczajny pacjent szpitalu dla obłąkanych – tak przynajmniej pomyślała jego matka, po raz drugi tego dnia przyglądając mu się podejrzliwie.
Nieprawdziwe to wszystko, nieprawdziwy ten dom, matka z ojcem, kubek kawy, dzieci za oknem. Nieprawdziwy Franz musi prowadzić nieprawdziwe życie. Obdarzył uśmiechem, nieprawdziwym oczywiście, swą udawaną matkę i wyszedł z udawanej kuchni. Prawdziwy jest sen, który już się śnił – pomyślał Franz, patrząc na zbełtaną pościel, która była jedynym świadectwem nocy. Pościel ułożona jak wzburzone morze, pościel-tratwa i pościel-życie. Teraz, choćby nie wiedzieć jak mocno zaciskałby oczy, już nie zaśnie i sen-życie teraz się nie przyśni. Ach, gdyby można było rzucić się w jej odmęty tak naprawdę i tak już na zawsze utonąć we śnie… Ale to niemożliwe, wypił kawę, dzień zaczął huczeć dokoła, szuranie, wiercenie, stukanie, klik-klak, stuk-puk, szmery domu i ulicy niszczyły świat snów, wwiercały się w niego i tworzyły się szczeliny, pęknięcia, ziemia się osuwała i u Franza pojawiło się nieprzyjemne uczucie mdłości. Kiedy tracił punkt odniesienia jego błędnik nie wytrzymywał – a wtedy wydawało mu się, że spada i spada i budził się przerażony nerwowym szarpnięciem ciała. To nie był ten bezpieczny sen, zdrowy sen, prawdziwy sen.
Franz jeszcze raz dokładnie obejrzał łóżko, zawsze badał fraktale pościeli, kiedyś nawet przerysowywał jej układy do swego tajnego zeszytu. Wierzył, że nałożone na siebie pokażą tajemniczy wzór sennego świata. Wzór, który do niczego na razie nie był mu potrzebny, wzór, dla którego nie miałby zastosowania, ale wierzył też, że i ta wiedza spłynie na niego któregoś dnia.
Tymczasem matka rozpoczęła wielkie gotowanie obiadu. Czynność ta była jednym z ostatnich powodów do życia. Ogromna siwiejąca brunetka, ze zniszczonymi zębami i wielkimi oczami, które coraz głębiej wpadały w oczodoły. Kiedyś była nawet ładną kobietą. Na zdjęciach ze szkolnych czasów uśmiechała się sympatyczna dziewczyna z błyszczącymi oczami, w których widziało się nadzieję na szczęśliwą przyszłość. Ale prócz nadziei w kącikach skrzyła się pogarda dla świata w którym przyszło jej się wychowywać, usta – pełne i w bezczelnym uśmiechu zdawać by się mogło, że mówiły – mam gdzieś to miasteczko, mam gdzieś tę biedę. Wielki świat czeka na mnie, żeby na nim postawić swe zwycięskie stopy. Na zdjęciach uśmiechała się dziewczyna, która jeszcze nie wiedziała, że nie wyjedzie z tego miasteczka, że będzie miała męża nieudacznika, dziecko, które okaże się wariatem i biedę wciąż taką samą. Strach i rozczarowanie pojawią się na późniejszych zdjęciach.
Kiedy czasem Franza napada chęć grzebania w wielkiej szufladzie ze zdjęciami rodzinnymi, matka staje za jego plecami, patrzy na nie i marzy, by wejść choć na chwilę do tego małego obrazka, na którym stoi, otoczona zimowymi drzewami, w ogromnej czapie na głowie, spod której wysunęły się kosmyki włosów. Mróz ściągnął twarz, ze śmiechem strzepuje śnieg z kolan, patrzy prosto w obiektyw, za którym – to już wie tylko ona – stoi jej pierwszy kochanek, jej pierwsza młodzieńcza miłość, doskonały, tajemniczy mężczyzna. I gdy te wszystkie wspomnienia przewiną się w jej myśli – prycha ze zdumieniem nad sobą, nad swoją naiwnością. Jak można było tak głęboko wierzyć, że świat jest piękny i pełen cudów? Jak można było mieć 18 lat? Jak można było przeżywać zimę, mężczyzn, młodość? Jak to się stało, że stoi teraz za plecami swojego syna-przygłupa? Kiedy jej oczy przestały już błyszczeć, a włosy zaczęły wypadać garściami? Jak to możliwe, że cuda nie istnieją, a widok siebie samej sprzed lat wywołuje już tylko politowanie? Jak daleko jeszcze można odejść od swojej młodości?
Pani Helenka – bo tak ma na imię mame Franka, siedząc nad kubłem śmieci i obierając ziemniaki, ma czas na chwilę przemyśleń, wspomnień, zakończenia niedokończonych kłótni albo prowadzenia nigdy nie przeprowadzonych błyskotliwych rozmów, z których jasno wynika, kto w tej rozmowie ma rację. Najczęściej jednak lubi wspominać swą młodość. jej postanowienia, że nigdy, żadnych dzieci, że trzeba żyć, bawić się i kochać najpiękniejszych mężczyzn na świecie. Niestety, jako pierwsza w klasie urodziła dziecko, pół roku przed maturą stwierdziła, że jest w ciąży z tym tajemniczym mężczyzną od zdjęć. Tajemniczy, bo niewiele chce o nim mówić Frankowi, ale wtedy w istocie był chłopcem, który niedawno przyjechał do miasteczka, miał problemy z ukończeniem szkoły w swoim mieście, więc wysłano go tutaj. Był muzykiem, nosił długie włosy i wszystkie dziewczęta oszalały na jego punkcie. Ale tylko Helena stała się na krótki czas jego wybranką.
- Ach – westchnęła nad ziemniakiem – szurnięte czasy.
Co to była za euforia, ślepa, młodzieńcza miłość, która trwała niecałą zimę. To krótko, jak na takie efekty w dalszym życiu. Już nigdy więcej takiej zimy nie chciała przeżywać i do końca trzymała się tej zasady. Nauczyła się, że nie ma sensu szaleć na punkcie człowieka, jakiegokolwiek człowieka. Ludzie stali się dla niej wrogami jej wolności, przyczyną jej nieszczęść, nie ufała nikomu, choć przecież lubiła im pomagać. Ale to było jak kaprys bogatej księżniczki, dla której lud był niezidentyfikowaną masą uległych jej ludzi. Wiedziała, że nigdy już nie zdobędzie szczęścia, o którym marzyła bez przerwy. Chciała być bogata, kochana, sławna – w takiej kolejności. Miotała się między swoim marzeniem a życiem, które ją poskromiło. Walczyła codziennie o swoją autonomię, starała się podporządkować sobie najbliższy krąg ludzi – męża, syna, brata, sąsiadki, koleżanki w pracy. Chciała, chociaż dla nich, być wyrocznią i panią ich losów. Jeśli nie mogła już być panią losów świata. Nie mogła znieść jakiejkolwiek niesubordynacji ze strony rodziny. Jak generał planowała co wieczór nowe taktyki walki ze swoimi przyjaciółmi. Przyjaźń była dla niej wojną, a im zacieklejszy przeciwnik, tym bardziej się do niego zbliżała. Szybko zapominała o tych pokornych i najbardziej przywiązanych do niej. W stosunku do rodziny wykorzystywała wszelkie możliwe szantaże emocjonalne – płacz, obrażanie się, cierpiący wzrok. Nigdy nie podnosiła głosu, nie krzyczała, po prostu zaczynała płakać i długo potem pławiła się w tej żałości, którą wyobraźnia podsycała wizjami biednej, poszkodowanej przez los istoty. Jak można być takim bez serca i krzywdzić czystą i dobrą kobietę? To był jej najprostszy sposób by wymóc na rodzinie wszelkie pomysły, które wpadały jej do głowy. To był sposób podporządkowywania męża i syna. Z innymi nie było już tak łatwo, nie chciała by ktoś widział jej łzy, by ktokolwiek pomyślał, że jest słaba. Więc co wieczór dzwoniła to do tej, to do innej osoby, by ciągle trzymać rękę na pulsie. Codziennie musiała kogoś odwiedzić, z kimś się spotkać, komuś dać prezent. Dawanie prezentów bardzo wcześnie wpadło jej do głowy, kiedy zobaczyła jaką reakcję wywołuje. Obdarowywani czuli się wdzięczni i coraz częściej nie potrafili jej już niczego odmówić, uzależniali się od niej. Nie były to tylko prezenty w postaci pieniędzy czy jakiegoś drobiazgu, lecz na przykład spełnianie niewypowiedzianych próśb. Była dobrym psychologiem, szybko oceniała sytuację, w której znajdowali się jej przyjaciele i dokładnie wiedziała, czego w tym przypadku oczekiwano. I ona to dawała. Ale nie za darmo. Za wdzięczność, za uwielbienie, za uległą miłość. Jeśli ktokolwiek śmiałby wziąć i nie spełnić jej oczekiwań, ten miał kompletnie przegwizdane. Bardzo szybko roznosiła się opinia o bezczelności i egoizmie tej osoby, która pomału stawała się niemile widziana w kręgu pani Helenki. No chyba żeby ów osobnik ukorzył się, zrozumiał swój błąd i szybko zwrócił swój wdzięczny i pełen miłości wzrok ku nowej królowej, ona łaskawie przywracała go do żywych, przez parę tygodni chwaląc się jaki ma dobry wpływ na ludzi, proszę oto przykład – mówiła – i opowiadała historię owego marnotrawnego syna.
Tak oto pani Helenka stworzyła swój układ słoneczny, którego była samym słońcem. Królowa-Słońce, dawała i zabierała ludziom ciepło, uzależniała i przyzwyczajała. Bez niej świat nie byłby taki sam – wzdychali jej poddani.
Pani Helenka wytarła ręcę o czystą ścierkę i rozejrzała się sceptycznie po kuchni. Idealny porządek to była dla niej kwestia honoru. Podłoga w kuchni zawsze musiała lśnić, dwie brudne szklanki w zlewie były dla niej nie do zniesienia, a do pasji doprowadzały ją okruszki chleba na blacie. Teraz jednak uśmiechnęła się z zadowoleniem, wszystko stało na swoim miejscu, było czysto, a w garnkach gotował się życiodajny pokarm. Przyszła pora, żeby zlustrować cały dom, przede wszystkim pokój gościnny, chluba pani Helenki. Najbardziej zadowolona była ze wspaniałego, puszystego, jasnego dywanu, po którym trzeba było chodzić niemalże na palcach, by nie zdeptać długiego włosia. Do gości zwykle mówiła, żeby nie przejmowali się tym i nie zdejmowali butów, jednak krzywo patrzyła na takiego, który ośmielił się z buciorami wleźć na jej przepiękny dywan. Potem długo jeszcze wspominała wizytę, czyszcząc zawzięcie niewielkie zabrudzenia.
Tak to była prawdziwa strażniczka ogniska domowego. Pełniła służbę w dzień i w nocy, dbając o wszystkie rzeczy, do których zaliczała też swego męża i syna.
Frank w głębi serca nienawidził matki, a jednak był od niej całkowicie uzależniony. Bał się podejmować decyzję sam, bo nie wiedział, jaki „ona” będzie miała do tego stosunek. Czy zaakceptuje, czy będzie to kolejny powód do jej narzekań. Po nocach męczyła go myśl o ucieczce, wyjściu poza granice zależności, zerwania łańcucha, który czuł przez cały dzień. Marzył o ucieczce z tego swojego świata. Nie gardził całym światem, wierzył, że istnieją piękne miejsca na ziemi, ale czyimś zrządzeniem trafił w żelazny uścisk małego miasteczka, kamiennego domu i matki. Myślał o faktycznym wyrwaniu się z domu, wiedział, że jest jak wykastrowany kot, który na zewnątrz nie poradzi sobie. Był cały czas dzieckiem, kalekim, nieśmiałym, niezdolnym do podjęcia decyzji.
Frank usiadł przy stole, otworzył zeszyt i spróbował napisać pierwsze zdanie swojej koszmarnej opowieści. Ale nic nie wychodziło, nie wiedział od czego zacząć, czuł, że myśli bulgoczą i nabrzmiewają, ale nie ma dla nich słów, nie wie, które wybrać na początek, z którymi rozprawić się później. Zaczął zastanawiać się nad się skąd wzięła się ta niemoc
Frank od dzieciństwa miał problemy z zaśnięciem. Kiedy był mały nocne cienie tworzyły w jego wyobraźni złych ludzi z rewolwerami w ręku, którzy skradali się po domu. Zamykał oczy i szybko otwierał, żeby zobaczyć czy zbliżają się do jego łóżka, ale wciąż stali, pochyleni, z wyciągniętą bronią. Później często zastanawiał się, czemu taki obraz wykreował jego mózg, skąd w tym małym miasteczku miał się pojawić mężczyzna z rewolwerem.
Teraz, starszy, dojrzalszy nadal odczuwa strach w nocy, choć już nie pod postacią cienia mężczyzny. Tym razem ma wrażenie jakby miał gardło wypchane szmatą, zaczyna się dławić, robi mu się niedobrze.
„Wymazany jestem z pamięci jak umarły,
jestem jak rozbite naczynie.
Słyszę bowiem, jak wielu mnie obmawia,
Strach czai się wokoło, kiedy razem naradzają się przeciwko mnie,
Spiskują, aby odebrać mi życie.” Psalm 31
Tak czytał mu ojciec, kiedy nie mógł zasnąć. Czytanie wieczorne psalmów było też przez krótki czas obowiązkiem Franka – oczywiście wtedy, gdy już umiał czytać. Nigdy jednak tego nie rozumiał. Nie wiedział, kim jest ten Bóg, do którego woła Król Dawid, nie wiedział, czemu prześladują go wrogowie, nie rozumiał tej nienawiści do bezbożników. Sam chyba nie wierzył w Boga, przynajmniej nie tego biblijnego – więc miał być za to karany? Przecież nic poza tym złego nie uczynił, miał wątpliwości, a Pismo Św odstręczało go – to wszystko . Przerażające historie, czytane przed snem, wzbudzały coraz większe poczucie winy.
Często zastanawiał się, skąd te lęki, skąd taka ponurość w jego życiu, czy to ten czarny kot, a może brelok znaleziony w szufladzie, a może to sam człowiek – upokorzony czasem i samotnością. Dlaczego samotność upokarza?
- Zwój smętnego nieszczęścia zaczyna rozwijać się pod nogami – cóż za banalne stwierdzenia przychodzą w ciszy i ściśniętym gardle – pomyślał Frank
Inni – rosnące z dnia na dzień przerażające olbrzymy, lekki gest zniecierpliwienia przeobraża się w senny koszmar. Brak pukania jest tak samo złowieszczy, jak nocne walenie pięściami w drzwi. czytanie cudzych listów ze wskazówkami, jak przeobrażać prostą historię w jeszcze prostszą opowieść – nie do zniesienia. Codzienne pytania – kiedy świat przestanie istnieć? Czy to już nie za długo, a może zbyt ckliwie? Samotność nie ma dystansu do uczuć, nie ma dystansu do słów, których ciągle za mało.
Nie może przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy dotarło do niego uczucie pustki, nie pamięta, bo była to tylko krótka myśl, może nawet nie w związku z nim samym, może o kimś pomyślał – jak puste życie ten ktoś prowadzi. Ale uczucie pustki zaczęło przychodzić coraz częściej, coraz intensywniej, aż w końcu rozsiadło się w jego umyśle jak stare babsko, wieczniej narzekające i nie dające się zagłuszyć. Dziwne, ale uczucie to też śmierdziało. Kiedy ta baba zaczynała w nim narzekać, kiedy pustka wołała o swoje zaistnienie, czuł wyraźnie w nozdrzach smród gnijącego mięcha. Był przerażony tymi chwilami, które zaczynały przeradzać się w bezsenne noce, senne dni, koszmarne tygodnie. Przecież urodził się w małym miasteczku, w zwyczajnej rodzinie, nigdy nie był prymusem, nigdy też nie był najgorszym w klasie. Był przeciętny i nijaki, jak wszystkie małe miasteczka, które mija się i zapomina, które wyglądają tak identycznie, że mylą się podróżnym. W tym miasteczku nie było miejsca na wołającą i wciągającą pustkę. Lub może właśnie to było to miejsce pustki, tylko jej mieszkańcy tak głęboko zanurzeni w niej byli, że już nie odczuwali jej.
- Kto nie próbował choć raz popełnić samobójstwa, ten nie wie, jak smakuje życie – pomyślał sentencjonalnie Frank.
Tylko skąd ta myśl przyszła, nikt w rodzinie nie cierpiał na depresję, nikt nie zwariował, no chyba, że ze starości, większość bliższych mu osób wykazywała bardzo zdrowe podejście do życia, w którym głównym zmartwieniem były pieniądze i nieokiełznana chęć dorobienia się w końcu. Matka marzyła kiedyś, że dzięki synowi będzie w końcu pływać w bogactwie, był jej ostatnią nadzieją, szybko jednak przekonała się, że to ona będzie musiała go utrzymywać. - Co za nieudacznik – mawiała czasem przy śniadaniach, szczególnie gdy pani Geboldowa nie dała jej zmrużyć oczu przez całą noc. Takie poranki najbardziej przerażały Franka. Słuchając w nocy krzyków sąsiadki, myślał ze strachem o śniadaniu. W takie noce najczęściej planował zabójstwo sąsiadki. Szczegółowe opracowywanie całego aktu mordu, łącznie z zatarciem śladów uspokajało go trochę. Zajmował myśli logistyką czynu i w ten sposób zapominał o tym, co czeka go rano.
Tak bardzo chciałby, żeby jego życie było po prostu śmieszne. W sumie wiedział, że istotnie było, ale on chciałby się z tego śmiać, a nie potrafił. Śmiechu warte te problemy, ta matka, ten ojciec, to miasteczko. Śmiech pusty – tak jak puste jego życie. Więc czemu się nie śmiał. Czemu nie rechotał w głos, gdy myślał o swojej przyszłości w tym miejscu, z tymi ludźmi.
- Chyba jednak położę się spać. – pomyślał – tak, to najlepsze wyjście, choć gdybym był pijakiem w dużym mieście pewnie poszedłbym się upić, a potem zasnąłbym w kącie baru, który stałby się moim domem – rozmarzył się Frank. Zawsze chciał być bohaterem-pijakiem. Takim, co się lubi bić, dużo pić, pieprzyć się z najbrzydszymi kobietami, które zawsze już będą go kochać. Dlatego największym dla niego pisarzem był Bukowski. Ale zdawał sobie sprawę, że przy pierwszej lepszej historii, o których Bukowski pisał – rozpłakałby się nad swoim strasznym losem. Że przy pierwszym uderzeniu w twarz mazałby się jak dziecko i nigdy nie wszedłby do żadnej speluny ze striptizem. Poza tym strasznie bał się kobiet, a te, o których pisał Bukowski przerażały go już całkowicie. Inaczej sobie wyobrażać, inaczej patrzeć na pijaczkę, która pewnie ma całe ciało w siniakach i prócz prośby o kolejnego drinka nie wiele ma do powiedzenia. Dlatego coraz bardziej zaczęła go przerażać matka. Nagle zaczęła pić, ukrywać się przed innymi. Zaczęło się niewinnie – zobaczyła w serialach, że ludzie zamożni piją wino do obiadu. I potem przeczytała, że to pomaga trawieniu. Więc wprowadziła ten zwyczaj do domu. Okazało się, że wino faktycznie pomaga, ale nie w trawieniu, ile w odprężaniu się, relaksie. Nigdy się nie relaksowała, w ogóle nie wiadomo czy w pełni rozumiała to słowo, ale teraz wino zaczęło nadawać sens jej codzienności. Już w nocy myślała o tej chwili, kiedy usiądzie i napije się wina. Obiad i samo jedzenie miało już coraz mniejsze znaczenie. A kiedy mąż z synem zagłębiali się w fotelach przed telewizorem, ona wyciągała z barku w meblościance kolejną butelkę i zastygała z kieliszkiem w ręce do późnego wieczora, kiedy była już tak nieprzytomna, że zasypiała na kanapie. Budziła się w nocy, w kuchni dojadała swoją nie naruszoną porcję obiadową i potykając się zwalała się na łóżko obok męża, myśląc o obiedzie w dniu następnym. Sten – ojciec, mruczał coś przez sen, trochę rozbudzony, trochę wkurzony ociężałością żony. Seksu nie uprawiali już od 7 lat, odkąd skończył jej się okres, odkąd piersi zaczęły jej zwisać, odkąd zaczęła tyć i kurczyć się, a na twarzy pojawiły się głębokie bruzdy. Od siedmiu lat Sten nie popatrzył na nią, jak na kobietę, zresztą pewnie wcześniej już tak było, ale od siedmiu lat zaczęła intensywniej zwracać na to uwagę. Na niego i siebie. Siebie starą i brzydką. Teraz jednak przy obiedzie czuła błogość i obojętność, miała głęboko w dupie fakt, że jest stara, nieatrakcyjna i że to już się nie zmieni. Nadal jednak starała się utrzymać pozory dnia, wstawała wcześnie rano, rozdygotana i zła, sprzątała, robiła zakupy i przygotowywała się do obiadu. Od rana zamęczała bliskich tematem zupy i drugiego dania – jakby to było najistotniejsze, co będzie na obiad. W pewnym sensie wmówiła to wszystkim, więc też odkąd Frank pamięta, to było jedno z pierwszych zdań ojca – Co będzie dzisiaj na obiad? – codziennie mawiał, wchodząc do kuchni. To było ich przywitanie, potwierdzenie poprawnych stosunków małżeńskich i ostatnio jedyny temat do rozmów. I za każdym razem, gdy na stole miała pojawić się zupa pomidorowa – wybuchał konflikt o wkładkę – z ryżem czy z makaronem. Oboje nie potrafili ustalić przez całe swoje małżeńskie pożycie tego szczegółu. Oboje zresztą nie mieli pojęcia – czy lepiej smakuje z ryżem czy z makaronem. Zwykle, gdy był ryż, ojciec biadał, że z makaronem byłoby lepsze, gdy był makaron, oboje twierdzili, że ryż bardziej pasuje. Ta sytuacja doprowadzała najczęściej matkę do płaczu, że nikt nie docenia jej poświęcenia. Jednak odkąd pojawiło się wino do obiadu, nawet ten temat jakby umarł. Coś tam padało niemrawie z jej ust: ryż a makaron, lecz szybko jej spojrzenie nieruchomiało, a głos zupełnie się oddalał. Frankowi wydawało się wtedy, że mame zostaje wyssana z pokoju i pewnie gdzieś mknie nad zadymionym miasteczkiem.
Zanurzony w tej nicości, w pustce dnia, który toczy się od śniadania, przez bezsensowną podróż od sklepu do sklepu, przez obiad, przez programy telewizyjne, do nocy, kiedy sąsiadka wariatka wykrzykuje swoje przekleństwa, a w jego głowie rodzi się conocny strach przed kolejnym dniem, przed nicością. Patrzenie przez okno na mały rynek miejski, gdzie starzy ludzie z mięsnego idą do apteki, gdzie dzieci biegną szybko na huśtawki i tam kołysząc swoje ciała spędzają pół dnia, patrzenie takie pogrąża go coraz głębiej, w rozpacz, w strach przed życiem i śmiercią jednocześnie. Wieża kościoła góruje nad miasteczkiem, ogłasza kolejne nabożeństwa, duchową ucieczkę wszystkich starych ludzi, potwierdza ten przemijający czas, sroży się nad Frankiem swoją wielkością, przygniata. Nie zostało mu nic, poza wiarą, nie zostało mu już nic, ale mimo tego absurdalnego uczucia swojego półistnienia, nie jest w stanie uwierzyć. Frank nigdy nie wierzył.
Spojrzał na leżące wszędzie na podłodze książki. Nie mógł już czytać, nie był w stanie udźwignąć tych małych, czarnych literek, z których składają się myśli umarłych. Czuł przesyt, najchętniej wziąłby coś na przeczyszczenie mózgu i wyrzygał z siebie te ciężkostrawne zdania. Ale nie umiał tego zrobić. Więc gapił się z mdłością na tytuły, okładki, wyrwane kartki, które zakrywały prawie całą podłogę. Kiedyś, gdy jeszcze nie umiał pisać ani czytać, największą przyjemność sprawiało mu zapisywanie szlaczkami ogromnej ilości kartek. Sam od siebie nic nie miał do powiedzenia, ale wierzył, że w tych szlaczkach zapisane jest coś istotnego, o czym dowie się, kiedy już nauczy się czytać. Więc falującym ruchem kreślił szlaczki, dzieląc je na zdania, oddzielając przecinkami i kończąc kropkami. Ale zupełnie nie miał pojęcia, co się pod tym wszystkim kryje. A kiedy tak zapisał parę stron – a mógł naprawdę robić to nieustannie – podrzucał to komuś z dorosłych, wierząc, że pojmą tajemnicę tych znaków. Długo nie mógł pojąć, że nic nie znaczyły. Teraz, kiedy umie już czytać, nie ma ochoty już rozumieć czarnych znaczków. Szczególnie ostatnio ten zapisany świat coraz bardziej go obrzydzał.
Siedział teraz na łóżku, jak na tratwie i marzył, żeby ono teraz wypłynęło przez okno, zaczynał się dusić w swoim pokoju, czuł, że zaraz ogarnie go takie szaleństwo, że zostanie mu jedynie ucieczka przez to okno. Matka zawołała go na obiad. Z uczuciem ulgi opuścił pokój, by dać się ponieść kolejnemu dniu, któremu codzienny rytm wyznaczają godziny żarcia.
- Bla, bla, bla – powiedziała mama.
- Bla, bla, bla, bla – odpowiedział ojciec.
-Bla! Bla! – dołączył się telewizor.
Marchewka z groszkiem, mielony i fura ziemniaków. Boże, ile człowiek potrafi wrzucić w siebie jedzenia, by za parę godzin spuścić je z wodą. Wszystko niby po to, aby utrzymać swój organizm żywym. Frank bezmyślnie zaczął grzebać widelcem w marchewce, systematycznie mieszał ją z ziemniakami i powoli na jego talerzu pojawiła się bladopomarańczowa breja. Popatrzył na ojca, który łakomie wpychał do ust ogromne ilości ziemniaków, wielkie kawały mięsa, a z brody ściekała mu marchewka. Matka oczywiście w ogóle nie tknęła jedzenia, za to dolewała sobie już trzeci kieliszek wina, a słowa, które wypowiadała zaczynały się coraz bardziej ciągnąć i rozlewać po pokoju.
- Jutro jedziemy do cioci Stasi – powiedziała. – Przez trzy dni będziesz sam. Przygotowałam ci kotlety, są w zamżararalniku – ledwie udało jej się wymówić to słowo. – Jesteś już dorosły, więc musisz porazić sobie sam – coraz mniej zrozumiałe zdania zaczęły płynąć. – W końsu jusz nie jesteś dzieskiem. – Popatrzyła na niego z wyrzutem i niechęcią. Przecież nie jest już dzieckiem, już powinien sam mieć dzieci, rodzinę, przychodzić z żoną na niedzielne obiady, świetnie zarabiać, żeby móc sprawiać rodzicom niespodzianki w postaci biletów na Karaiby i nowych mebli do mieszkania. A przecież kiedy był mały zapowiadał się na genialne dziecko. –Pffff – przeciągle wydęła z siebie powietrze - nic z tego już nie będzie – pomyślała, dolała sobie kolejny kieliszek wina i szybko zajęła się kolejnym odcinkiem polskiego serialu o ludziach, którym mimo przeszkód, wszystko się w życiu udaje.
- Kuuurwaaa!!! – odezwała się sąsiadka z dołu – Spierdalaj kurwo! – Coś trzasnęło, poleciały garnki. Na dole zaczęła się kolejna awantura z duchami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz