Mieszkanie na bezludnej wsi, mieszkanie ze starymi ludźmi, mieszkanie w nie swoim języku daje szansę na bolesne grzebanie we własnych wnętrznościach. Każdy dzień niemal taki sam, każda minuta, która gdzie indziej przemyka niepostrzeżenie, tutaj rozciąga się w nieskończoność. Przyglądam się sobie codziennie w tych pojedyńczych minutach i okazuje się, że mimo pozoru niezmienności, jednak naprawdę wszystko się zmienia. Ale dostrzegam to tylko w momentach największego rozedrgania, kiedy ta cisza, ta starość i ta nieskończenie długa teraźniejszość rozwlekają mnie do ostatniej nitki nerwowej. I kiedy już mi się wydaje, że tym razem moja wewnętrzna ciemność pochłonie mnie już na zawsze, okazuje się, że nad brudnym starym dachem rodzi się tęcza. Uczę się tego, bardzo powoli się uczę, ale coraz częściej udaje mi się przewidzieć tę zmianę. Udaje mi się zobaczyć jak ja się zmieniam i tym samym przypuszczać, że ta ciemność, która przychodzi też w końcu się zmieni. Proces bardzo długi i bolesny, bo mimo wszystko ciągle daję się wciągnąć w swoje stare zakamarki, że tym razem to już na zawsze tak będzie..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz