środa, października 09, 2013

Niedokończone opowiadanie..


Polako, polako*

Z Aniołem to było tak. Stałyśmy na autostradzie, noc, deszcz zaczyna padać. Coraz mniej przyjemnie. Dla samochodów niewidoczne – więc wyciągnęłyśmy komórki, ja miałam jeszcze przy sobie słabą latarkę i machamy, ale co chwilę musimy uciekać na pobocze, bo inaczej śmierć na miejscu. Na poboczu coraz więcej błota, my coraz bardziej mokre. Bez namiotu, bez mapy, droga przed nami prosta i nieskończona. Co chwilę patrzyłyśmy na siebie myśląc, jakie tu cholerne zaklęcie wypowiedzieć, żeby ta koszmarna noc się skończyła. A tirów na autostradzie przybywa i każdy tylko samym pędem powietrza spycha nas do rowu.
- Gocha, no zrób coś, zatańcz, zaśmiej się, albo coś, no przecież ktoś w końcu się zatrzyma.
- Zatrzyma, zatrzyma – Gocha coraz mniej pewnie odpowiada i macha podświetlaną komórką.
Krok za krokiem, deszcz, noc. A czas mija. Cały dzień w podróży. Jeszcze dziś rano byłyśmy w Sarajewie, a teraz oto na autostradzie wylotowej z Serbii. To nasze ostatnie chwile na Bałkanach, chcemy dostać się do granicy, dojechać w końcu do domu. Obie mamy dość tego spania w krzakach, picia wody z rzeki, mycia się w szaletach miejskich. A tu jeszcze deszcz, którego przez dwa tygodnie nie uświadczyłyśmy. Resztki chleba z pasztetem zjedzone kilka godzin temu, papierosów i wody brak. Nawet położyć się w polu nie da, no bo ten cholerny deszcz.
- No ktoś musi się zatrzymać – wyrywa mnie głos Gochy. Ale tiry chyba coraz szybciej pędzą. To przecież niemożliwe, nawet jeśli któryś kierowca nas dojrzy, to i tak się nie zatrzyma, na autostradzie? To nie tylko wbrew przepisom, to wbrew instynktowi przetrwania.
Nagle wrzeszczę – Gocha, nie wierzę, patrz, zatrzymuje się! Trudno powiedzieć, żeby to było z piskiem opon, ale przed nami tir gwałtownie zahamował. Biegniemy, jak najszybciej, żeby skrócić czas jego postoju, to niebezpieczne przecież. Dobiegamy, nawet nic nie mówimy, nie pytamy, od razu ładujemy się do kabiny. Wyjaśnienia potem, zresztą nadal nie znamy języka tego kraju. Trzeba będzie na migi i łamanym rosyjskim dogadać się, gdzie jedzie, gdzie nas może dowieźć. Oczywiście marzymy o najbliższej stacji benzynowej, gdzie będzie sucho, ciepło i przy kawie da się wytrzymać noc. W tym pośpiechu plecaki zawadzają, szarpiemy się z nimi. Kierowca do nas nagle – polako, polako.
O kurde, niezły gość, skąd wie, że my z Polski? Przecież nawet nic specjalnie nie powiedziałyśmy. Ruszamy. W kabinie cicho, nawet radio nie gra. Deszcz coraz bardziej napiera na szybę. Kierowca zapala papierosa. Oczywiście wzdychamy z zazdrości, tak długo już nie paliłyśmy. Nagle wyciąga paczkę, częstuje. Hvala! mówię, to jedno z nielicznych słów, których nauczyłam się w podróży. Palimy we trójkę, dym ciężki, bo papierosy chyba z tych, co u nas „Popularne”. Nazywają się „Drina” – jak rzeka, w której omal nie utonęłyśmy. Gryzą strasznie i strasznie przyjemnie smakują tej nocy. Kierowca mam wrażenie, że trochę nerwowy.
Próbuję zdjąć folię z siebie, którą nałożyłam, żeby chronić się przed deszczem, zaczynam więc się wiercić, gimnastykować, przekręcać ręce. Kierowca zapala światło w kabinie, wzrokiem pyta, co się dzieje, uśmiecham się przymilnie, żeby nie pomyślał, że grzebie mu po łóżku. Bo nie dodałam, że tym razem, jak nigdy do tej pory, ja usiadłam na łóżku za siedzeniami, a Gocha obok kierowcy. Jestem więc trochę za jego plecami, rękami wyczuwam jakieś jego rzeczy, gazety, garnek. Pokazuję folię, że chcę zdjąć. Światło gaśnie. Najważniejsze, że jedziemy, myślę, do przodu, do dnia, do granicy. Po chwili ciszy, znowu papieros, znowu częstowanie, znowu gryzie w gardło. Ale jest coraz przyjemniej, po tym oszołomieniu nocną deszczową autostradą, jesteśmy w środku pojazdu, jest ciepło, rozluźniam się powoli, rozglądam po kabinie, przyglądam kierowcy. Typowy wąsacz bałkański, chyba już po pięćdziesiątce, żylasty. Ciekawa jestem, co to za typ tym razem. Czy przyjemny, czy natarczywy, czy mruk. Zaczynamy powoli rozmowę. Oczywiście pierwsze pytanie, skąd jesteśmy. A więc jednak nie wie, że z Polski. On serbski, ja rosyjski, Gocha ukraiński – próbujemy nawiązać nić porozumienia. Jakiś tir nas mija, kierowca krzyczy – piczku materi! Ale brzmi zabawnie, nie groźnie. Nie wiem skąd, nachodzi mnie uczucie jakiejś swojskości, luzactwa, klepania się po plecach. Gdyby nie to, że nie znamy wspólnego języka, pewnie zaczęlibyśmy sobie opowiadać kawały. Ale na razie powoli się poznajemy. Ja Aga, ona Gocha, my były u Guczu, truby grały (tu odpowiednia gestykulacja grania na trąbie), piwo Jeleń dobro, rakija super, Serbia suuuuper. To stały nasz tekst, cokolwiek znaczy. Kierowca się śmieje, co chwile wtrąca swoje „piczku materi”, znowu częstuje papierosami. Trochę się wzbraniamy, że niby za dużo już nam dał, ale pokazuje kilka pudełek następnych, więc ok., hvala, palimy.


*polako (serbski) - powoli

Brak komentarzy: