czwartek, października 31, 2013

Przewodnik po śmierci: Piękna jak życie - Tygodnik

Przewodnik po śmierci: Piękna jak życie 

Stephen Jenkinson
Stephen Jenkinson Foto: TP
Nasz błąd po­le­ga na tym, że sta­ra­my się ko­chać życie nie­ja­ko prze­ciw­ko śmier­ci.A tego się po pro­stu nie da zro­bić. Ko­chać życie to zna­czy być w ża­ło­bie po życiu. To stany nie­wy­stę­pu­ją­ce od­dziel­nie: mi­łość i ża­ło­ba – mówi Ste­phen Jen­kin­son, to­wa­rzysz umie­ra­ją­cych, w roz­mo­wie z Agatą Kulą.
Parę lat temu po­wie­dział­bym, że po­ma­gam lu­dziom w umie­ra­niu. Ale teraz widzę, że to, czym się de facto zaj­mu­ję, to spra­wia­nie, żeby lu­dzie świa­do­mie umie­ra­li – przy­zna­je znany spe­cja­li­sta opie­ki pa­lia­tyw­nej. – Kiedy śmierć się zbli­ża, sta­ra­ją się zająć wszyst­kim, tylko nie umie­ra­niem. Wspie­ra ich w tym nie­szczę­śli­wym za­pę­tle­niu oto­cze­nie: „Co też mama mówi, jaki grób, prze­cież nie trze­ba tak pe­sy­mi­stycz­nie...”. Ko­bie­ta 87-let­nia, z ra­kiem, od mie­się­cy nie wy­cho­dzi z domu, od ty­go­dni pra­wie nie wsta­je z łóżka. Jak można tak jej my­dlić oczy?
Od­wie­dza­łem kie­dyś ko­bie­tę, która przy każ­dej ko­lej­nej wi­zy­cie wi­ta­ła mnie coraz słab­sza, ale roz­ma­wiać chcia­ła tylko o swo­jej pracy w przy­ko­ściel­nej or­ga­ni­za­cji i o prze­bu­do­wie domu. W końcu po­wie­dzia­łem: „Mam wra­że­nie, że je­steś nie­spo­koj­na i że przed czymś ucie­kasz, po­praw mnie, jeśli się mylę”. Wtedy się roz­pła­ka­ła, a potem po raz pierw­szy po­roz­ma­wia­li­śmy o jej śmier­ci.
Ogrom­na więk­szość z umie­ra­ją­cych nie czuje fi­zycz­ne­go bólu. Aku­rat w uśmie­rza­niu go współ­cze­sna opie­ka pa­lia­tyw­na jest bar­dzo dobra. Każdy jest ob­sta­wio­ny le­ka­mi, lecz boi się nadal, nawet jesz­cze bar­dziej. Tak, pra­wie wszy­scy, z któ­ry­mi pra­co­wa­łem, byli prze­ra­że­ni. Tylko że to nie cier­pie­nie ich tak na­praw­dę prze­ra­ża­ło. Bez­i­mien­na zmora na­szych cza­sów to obawa, co ze mną, umar­łym, zro­bią ci, co prze­ży­ją. Nikt z osób, któ­rym to­wa­rzy­szy­łem w umie­ra­niu, nie był od niej wolny.
Ży­je­my w kul­tu­rze wy­ko­rze­nie­nia, życie we wspól­no­cie, w kon­tak­cie ze star­szy­mi po­ko­le­nia­mi i z przod­ka­mi, jest nam kom­plet­nie obce. Jeśli ja nie znam swo­ich przod­ków, jaką mogę mieć na­dzie­ję, że sam zo­sta­nę przod­kiem? To jest lęk przed tym, że nikt nawet nie za­uwa­ży na­sze­go odej­ścia.
Z mo­je­go do­świad­cze­nia wy­ni­ka, że re­li­gia nie chro­ni przed wąt­pli­wo­ścia­mi, nie po­wstrzy­mu­je pytań i nie jest le­kar­stwem na lęk przed śmier­cią. Spo­ty­kam oczy­wi­ście ludzi, któ­rych re­li­gij­ność ukształ­to­wa­ła się przez życie na tyle sil­nie, że daje im ro­dzaj osło­ny w ob­li­czu śmier­ci. Nie za­da­ją zbyt wielu pytań, mają bar­dzo kon­kret­ne wy­obra­że­nie o tym, co ma się stać, cza­sem po pro­stu mil­czą. Uwa­żam, że lu­dzie umie­ra­ją­cy mają ważne za­da­nie do wy­ko­na­nia. Pro­szę więc, by ci, któ­rzy umie­ra­ją, zro­bi­li tę wstrzą­sa­ją­cą, nie do opi­sa­nia, do­ma­ga­ją­cą się ję­zy­ka po­ezji rzecz, która przed nimi stoi. By pięk­nie umar­li.
Tylko jako małe dzie­ci mamy szan­sę zbli­żyć się do śmier­ci w na­tu­ral­ny spo­sób: prze­py­cha­jąc się mię­dzy zgro­ma­dzo­ny­mi w po­ko­ju do­cie­ra­my do zmar­łe­go i do­ty­ka­my, wi­dzi­my, wą­cha­my. Więk­szość dzie­ci wdra­pu­je się bez za­sta­no­wie­nia na łóżko umie­ra­ją­ce­go dziad­ka, ku prze­ra­że­niu lub w naj­lep­szym razie za­kło­po­ta­niu ro­dzi­ców. Nie dla­te­go, że są wy­jąt­ko­wo od­waż­ne: po pro­stu jesz­cze się nie na­uczy­ły, że śmier­ci trze­ba się bać.
Cza­sem ktoś pyta mnie o radę: „Uwa­żasz, że po­wi­nie­nem za­brać dzie­ci do szpi­ta­la, do mo­je­go ojca?”. „A dla­cze­go nie miał­byś ich za­brać?” – od­po­wia­dam. „No wiesz, on wy­glą­da dość okrop­nie: bez zębów, ślini się, co chwi­la wal­czy o od­dech”. To praw­da, że umie­ra­ją­cy czę­sto kiep­sko wy­glą­da­ją i pa­trze­nie na nich nie jest łatwe, ale py­ta­nie brzmi: dla­cze­go nie mia­ły­by tego wi­dzieć dzie­ci? Bo my sami nie ra­dzi­my sobie z tym wi­do­kiem? Zejdź­my dzie­ciom z drogi i ob­ser­wuj­my, dokąd je pro­wa­dzi cie­ka­wość. Np. za­pro­wadź­my dzie­ci do wrót tej skarb­ni­cy mą­dro­ści, jaką jest pokój na­szych umie­ra­ją­cych ro­dzi­ców, i je tam zo­staw­my. Nie wchodź­my z nimi. Ży­wi­my nasze dzie­ci watą cu­kro­wą, oto, co im ro­bi­my, a na­zy­wa­my to współ­czu­ciem, mi­ło­ścią, do­brym ro­dzi­ciel­stwem.
Od pra­cu­ją­cych w bran­ży śmier­ci czę­sto ocze­ku­je się, że będą uła­twiać, po­cie­szać.To wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie: nie można spra­wić, żeby ktoś po­czuł się wy­god­nie ze śmier­cią. Oswo­jo­na śmierć, łatwa śmierć to sprzecz­ność.
Kiedy roz­ma­wiam z umie­ra­ją­cy­mi, po­chło­nię­ty­mi prze­ży­wa­niem lęku, od­izo­lo­wa­ny­mi fi­zycz­nie i psy­chicz­nie od bli­skich, pro­szę: umie­raj­cie dla nich. Wasza śmierć to ostat­nia i naj­waż­niej­sza rzecz, jaką mo­że­cie dać, nie prze­gap­cie tego.
Pew­ne­go dnia zda­łem sobie spra­wę, że moje dzie­ci umrą. Było to jak ude­rze­nie praw­dy, że po­wo­łu­jąc je do życia, wpro­wa­dzi­łem je na drogę, która wie­dzie obok mo­je­go łoża śmier­ci do ich wła­sne­go. I po­czu­łem, że za żadne skar­by nie chciał­bym, żeby moje umie­ra­ją­ce dzie­ci tra­fi­ły w ręce ja­kichś nie­świa­do­mych, nie­mą­drych ludzi.
 

Przewodnik po śmierci: Piękna jak życie - Tygodnik

poniedziałek, października 28, 2013

Dzień bez słowa


Dzień wietrzysty, dzień bezmyślny. Niby coś, lecz w sumie niewiele. Dopiero na koniec - mądry wywiad. Z Markiem Bieńczykiem. Specjalistą od melancholii.

"Literatura, powtórzę, zawsze się spóźnia. Działa po czasie. Jeśli w ogóle... Niekiedy powtarzam za Wittgensteinem: trzeba przemilczeć to, czego nie da się powiedzieć. Ale z kolei poza językiem nie mamy niczego, co możemy dać. Język to za mało i zarazem język to właściwie wszystko."

*Wywiad z Markiem Bieńczykiem, "Charaktery" nr 10(201), 2013

piątek, października 25, 2013

Słabszy dzień czy znowu nadciąga ciemność?


Chciałabym być szlachcianką w niewielkim majątku,
chciałabym nic nie robić,
a gdybym się nudziła, dziewki kuchenne śpiewałaby mi pieśni..

Znowu jestem zmęczona..

wtorek, października 22, 2013

U źródeł wszelkiego stworzenia

"Ciemność wchłonęła jajo, które wyłoniło się z mroku. Usadowiła się na nim i zaczęła je wysiadywać, aż narodził się z niego człowiek o imieniu Munpa Zerden. Ponieważ czuł się osamotniony, pojął za żonę swój własny cień. Z małżeństwa tego narodziły się istoty, które połączyły się w związki. Powstały z nich złe duchy i demony"
Mitologie świata - Tybetańczycy

fot. Agnieszka Wolska

wtorek, października 15, 2013

mmmm...


fot. Agnieszka Wolska

Ale ta jesień pachnie...
Moja pierwsza jesień na wsi - otwieram okno i mam wszystko, co trzeba.

I oczy psów coraz wierniejsze.

środa, października 09, 2013

A dziś...


...dostałam klucz do świątyni.
Dostałam klucz.

Życie w z-myśleniu


Moje życie w myślach. W myślach rozmawiam, nazywam, wy-myślam opowieści. W myślach. Poza nimi – tkwię jak drzewo nieruchomo. Z myśli do dźwięku – jak znaleźć tę drogę? Z dźwięku do gestu – to niemal jak: „za górami, za lasami”. Przyglądam się kotu, który nieruchomo wpatruje się w jeden punkt. Jak wygląda jego życie w myślach? A o czym myślałby kot w Singapurze?

Zmyśliło się wszystko. Się? Zmyśliłam wszystko. Czyli co? Nazwę po kolei te części wszystkiego? To kot, to fotel, to lampa. (Das ist die Lampe – powtarzała jak mantrę pani w przedszkolu). Teraz wykonuję ruch, teraz siadam. Teraz słucham i patrzę. I znowu zaczynam zmyślać.

Zmyślenie jest samotne. Jest patrzeniem przez okno, jest leżeniem w fotelu, jest nasłuchiwaniem kroków. Jest snem kota.

Zmyślają się historie.
Pod ciemnym niebem siwy staruszek prowadzi dziecięcy wózek. Rozgląda się po oknach, zagląda do wózka. Idzie powoli, a kółka wózka skrzypią przy każdym kroku. Zaraz będzie burza. Mała piąstka zaciska się na wyciągniętym palcu staruszka. Pierwszy błysk rozświetla niebo.


Życie w zmyśleniu to dom bez drzwi i okien. Jest szczelne. A jeśli da się z niego wydostać, opowieść brzmi jak historia obłąkanego.
Monosylabiczna. W nieznanym nikomu języku.

Niedokończone opowiadanie..


Polako, polako*

Z Aniołem to było tak. Stałyśmy na autostradzie, noc, deszcz zaczyna padać. Coraz mniej przyjemnie. Dla samochodów niewidoczne – więc wyciągnęłyśmy komórki, ja miałam jeszcze przy sobie słabą latarkę i machamy, ale co chwilę musimy uciekać na pobocze, bo inaczej śmierć na miejscu. Na poboczu coraz więcej błota, my coraz bardziej mokre. Bez namiotu, bez mapy, droga przed nami prosta i nieskończona. Co chwilę patrzyłyśmy na siebie myśląc, jakie tu cholerne zaklęcie wypowiedzieć, żeby ta koszmarna noc się skończyła. A tirów na autostradzie przybywa i każdy tylko samym pędem powietrza spycha nas do rowu.
- Gocha, no zrób coś, zatańcz, zaśmiej się, albo coś, no przecież ktoś w końcu się zatrzyma.
- Zatrzyma, zatrzyma – Gocha coraz mniej pewnie odpowiada i macha podświetlaną komórką.
Krok za krokiem, deszcz, noc. A czas mija. Cały dzień w podróży. Jeszcze dziś rano byłyśmy w Sarajewie, a teraz oto na autostradzie wylotowej z Serbii. To nasze ostatnie chwile na Bałkanach, chcemy dostać się do granicy, dojechać w końcu do domu. Obie mamy dość tego spania w krzakach, picia wody z rzeki, mycia się w szaletach miejskich. A tu jeszcze deszcz, którego przez dwa tygodnie nie uświadczyłyśmy. Resztki chleba z pasztetem zjedzone kilka godzin temu, papierosów i wody brak. Nawet położyć się w polu nie da, no bo ten cholerny deszcz.
- No ktoś musi się zatrzymać – wyrywa mnie głos Gochy. Ale tiry chyba coraz szybciej pędzą. To przecież niemożliwe, nawet jeśli któryś kierowca nas dojrzy, to i tak się nie zatrzyma, na autostradzie? To nie tylko wbrew przepisom, to wbrew instynktowi przetrwania.
Nagle wrzeszczę – Gocha, nie wierzę, patrz, zatrzymuje się! Trudno powiedzieć, żeby to było z piskiem opon, ale przed nami tir gwałtownie zahamował. Biegniemy, jak najszybciej, żeby skrócić czas jego postoju, to niebezpieczne przecież. Dobiegamy, nawet nic nie mówimy, nie pytamy, od razu ładujemy się do kabiny. Wyjaśnienia potem, zresztą nadal nie znamy języka tego kraju. Trzeba będzie na migi i łamanym rosyjskim dogadać się, gdzie jedzie, gdzie nas może dowieźć. Oczywiście marzymy o najbliższej stacji benzynowej, gdzie będzie sucho, ciepło i przy kawie da się wytrzymać noc. W tym pośpiechu plecaki zawadzają, szarpiemy się z nimi. Kierowca do nas nagle – polako, polako.
O kurde, niezły gość, skąd wie, że my z Polski? Przecież nawet nic specjalnie nie powiedziałyśmy. Ruszamy. W kabinie cicho, nawet radio nie gra. Deszcz coraz bardziej napiera na szybę. Kierowca zapala papierosa. Oczywiście wzdychamy z zazdrości, tak długo już nie paliłyśmy. Nagle wyciąga paczkę, częstuje. Hvala! mówię, to jedno z nielicznych słów, których nauczyłam się w podróży. Palimy we trójkę, dym ciężki, bo papierosy chyba z tych, co u nas „Popularne”. Nazywają się „Drina” – jak rzeka, w której omal nie utonęłyśmy. Gryzą strasznie i strasznie przyjemnie smakują tej nocy. Kierowca mam wrażenie, że trochę nerwowy.
Próbuję zdjąć folię z siebie, którą nałożyłam, żeby chronić się przed deszczem, zaczynam więc się wiercić, gimnastykować, przekręcać ręce. Kierowca zapala światło w kabinie, wzrokiem pyta, co się dzieje, uśmiecham się przymilnie, żeby nie pomyślał, że grzebie mu po łóżku. Bo nie dodałam, że tym razem, jak nigdy do tej pory, ja usiadłam na łóżku za siedzeniami, a Gocha obok kierowcy. Jestem więc trochę za jego plecami, rękami wyczuwam jakieś jego rzeczy, gazety, garnek. Pokazuję folię, że chcę zdjąć. Światło gaśnie. Najważniejsze, że jedziemy, myślę, do przodu, do dnia, do granicy. Po chwili ciszy, znowu papieros, znowu częstowanie, znowu gryzie w gardło. Ale jest coraz przyjemniej, po tym oszołomieniu nocną deszczową autostradą, jesteśmy w środku pojazdu, jest ciepło, rozluźniam się powoli, rozglądam po kabinie, przyglądam kierowcy. Typowy wąsacz bałkański, chyba już po pięćdziesiątce, żylasty. Ciekawa jestem, co to za typ tym razem. Czy przyjemny, czy natarczywy, czy mruk. Zaczynamy powoli rozmowę. Oczywiście pierwsze pytanie, skąd jesteśmy. A więc jednak nie wie, że z Polski. On serbski, ja rosyjski, Gocha ukraiński – próbujemy nawiązać nić porozumienia. Jakiś tir nas mija, kierowca krzyczy – piczku materi! Ale brzmi zabawnie, nie groźnie. Nie wiem skąd, nachodzi mnie uczucie jakiejś swojskości, luzactwa, klepania się po plecach. Gdyby nie to, że nie znamy wspólnego języka, pewnie zaczęlibyśmy sobie opowiadać kawały. Ale na razie powoli się poznajemy. Ja Aga, ona Gocha, my były u Guczu, truby grały (tu odpowiednia gestykulacja grania na trąbie), piwo Jeleń dobro, rakija super, Serbia suuuuper. To stały nasz tekst, cokolwiek znaczy. Kierowca się śmieje, co chwile wtrąca swoje „piczku materi”, znowu częstuje papierosami. Trochę się wzbraniamy, że niby za dużo już nam dał, ale pokazuje kilka pudełek następnych, więc ok., hvala, palimy.


*polako (serbski) - powoli

O czym by tu..


Jeśli nie mam o czym pisać, to powinnam pisać o swoich tęsknotach, o życiu, którego nie mam, o podróżach, w które nigdy nie wyruszę, o miłościach, których nigdy nie doznam.
Więc dlaczego nie wyobrazić sobie, jak wychodzę ze Lwówka na drogę do Wrocławia, wyciągam rękę i jadę na Wschód. I nic złego się nie dzieje, poznaję interesujących ludzi po drodze, oczywiście mam pieniądze na noclegi w przydrożnych motelach. Jadąc na Wschód skręcam na południe, robi się coraz cieplej, ludzie coraz bardziej rozluźnieni, szczerzej się uśmiechają, częstują owocami. W jakimś małym bałkańskim miasteczku zabieram się z grupą Cyganów, którzy jadą w stronę Turcji i może dalej do Indii. To najlepszy moment podróży, jestem w środku cygańskiej rodziny, uczę się grać na skrzypkach, uczę się ich pieśni, polujemy na kury, jeździmy po wsiach, dajemy występy za jedzenie, zasypiamy pod gwiazdami, bo jest ciepło i sucho. Ta podróż trwa niezmiernie długo, może jakiś rok już z nimi jadę, zakochuję się w jednym z mężczyzn z tej rodziny, przyjmuję rolę cygańskiej kobiety, ale wiem, że muszę jechać dalej. Zanim dotrę do Tybetu przejeżdżam jeszcze przez Indie, docieram do Tajlandii, do Laosu, do Wietnamu. Modlę się pod złotymi posągami Buddy.

Terapia


Jak daleko można dojść w rozbebeszeniu siebie,
do którego momentu jeszcze jest się rozpoznawalnym dla siebie,
kiedy przekracza się granicę smaku w wyciąganiu flaków na swój widok?
Zgubić się w swoich wnętrznościach, przepaść z kretesem w jelicie długim, dojść do serca i eksperymentować z jego biciem. Paść na kolana bezradnie przed elektrycznością mózgu, oniemieć i zwariować. Nie móc już wypowiedzieć nic, co mogłoby być jasne i wystarczające.
Czy w ostateczności można wyjść z siebie,
czy można żyć dalej, mając przed oczami swój krwiście pulsujący organizm,
czy można stanąć w kolejce i powiedzieć „chcę” do sprzedawczyni?
Jak ślimak zostawiam po sobie mokre ślady na ziemi,
moje ciało się rozłazi
i, jak w dziecięcej układance, elementy zmieniają swoje położenie,
nie mam pewności, gdzie prawa ręka, gdzie serce, gdzie dupa..
Szukam odpowiedzi w średniowiecznych bestiariuszach.

Pani Zosia


God save the Queen!

Pierwsza myśl – a może napisać o podróżach w świat, zimowo przypomnieć gorące lato na Bałkanach albo jesienną Suwalszczyznę i spokojną rozmowę przy rozgrzanym piecu. Jednak rozglądając się za tematem, postanowiłam napisać o współczesnym Atlasie, który trzyma nasz świat przed upadkiem w nicość. Jeśli nawet nie cały świat, to jego fragment – kilkanaście metrów kwadratowych na Brackiej w Krakowie.
Zacznę od początku, od przepisu na stworzenie świata.
Bierzemy mąkę, jajka, cukier – łączymy i ugniatamy, ugniatamy, ugniatamy, aż uzyskamy odpowiednie ciasto – jakie to jest odpowiednie, wie tylko jedna osoba na Brackiej. Potem wykładamy je na blachę i dodajemy obrane jabłka, posypujemy cynamonem, na wierzch zaś wylewamy ubite białko z cukrem. Wkładamy do pieca i czekamy, aż zapach szarlotki uniesie nas daleko w niebo. A teraz proszę powtórzyć ten proces kilka razy, następnie proszę dołożyć do tego kilka tart cytrynowych, ciast czekoladowych, serników. Wszystko własnymi rękami, od samego rana, bo świat powstaje o świcie a ugniecione ciasto jest opoką tego świata na Brackiej. Kiedy ręce odmawiają posłuszeństwa, kiedy zapachy czekolady i jabłek mieszają się intensywnie ze sobą, kiedy zziębnięci przybysze smakują te cudowności, zaczyna się pora obiadowa. Wielki gar zupy wędruje z jednej strony Brackiej na drugą, aby zgłodniali mogli rozgrzać się jarzynową, porową, ziemniaczaną.. Makarony dochodzą we wrzącej wodzie, na patelni ląduje cukinia lub pomidor albo tuńczyk – ile dodać przypraw, ile posolić, jak zaprawić, by całowano po rękach w podziękowaniu – wie tylko jedna osoba na Brackiej. A gdy pora obiadowa minie – dla spóźnionych, przekąszających trzeba utrzeć ciecierzycę na humus, pokroić bundz i zaprawić, zmielić bakłażany na pastę sezamową, następnie drobno i dokładnie pokroić warzywa do sałatki. A humus i pasta sezamowa niepowtarzalna w całym Krakowie i jestem w stanie założyć się z każdym, kto uważa, że jest inaczej!
Wreszcie kiedy ciemność ogarnia Bracką, kiedy świat jest już nakreślony i nazwany – można wypić spokojnie kawę i wyjść w śnieżną zadymkę, aby zająć się małym dzieckiem, które się kocha bezgranicznie, które się niesie na rękach do domu, bo przecież wnuczek mały, a śnieg taki ostry i nieprzyjemny. Potem wrócić do domu, który też czeka na swoje spełnienie.
Taki dzień wydarza się codziennie, bo codziennie trzeba tworzyć świat, bo zdumienie na twarzy młodej studentki jest wielkie, kiedy okaże się, że dziś nie będzie szarlotki na Brackiej. I wielką moc trzeba posiadać, aby trzymać ten świat na sobie – a przecież Ona jest tak drobna i wątła – że codziennie pytam siebie – skąd w Niej tyle siły, aby nie upuścić lub nie zrzucić tej Ziemi ze swoich ramion.
- Agnieszka – zupę my wydali? – pyta pani Zosia.
- Wydali my, pani Zosiu, wydali….

wtorek, października 08, 2013

Listy do Dziadka - 2011 rok


Drogi Dziadku,
jest już późna jesień. Wprowadziłam się do wiejskiego domu, napaliłam w piecu, nalałam sobie do kieliszka pysznej śliwkówki i włączyłam Twoją ulubioną stację radiową. Patrzę, jak za oknem robi się coraz ciemniej. Drzewa, zupełnie bez liści, przechylają się z wiatrem. Pod domem czeka pies, gotowy na pieszczoty. Ten dom, ten piec, to radio – wszystko to robię na Twoją cześć. W tej chwili jesteś ze mną, a jestem tak szczęśliwa, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Chciałabym tak mocno nasycić się tą chwilą, by móc ją do końca życia przywoływać w swoich myślach. Już wieczór, ale zostało jeszcze trochę jasnego nieba.

Drogi Dziadku,
dziś nie mogę sobie Ciebie przypomnieć.
Poszłam do lasu, a potem na szerokie pole. Dotarłam do drogi, która nie wiem, gdzie się kończyła. Bałam się, że odejdę za daleko i nie będę potrafiła wrócić.
Płomień strzela i serce uderza nagle, jakby to był wystrzał skierowany we mnie. Czuję się dziś niepewnie. Chodzę po domu na palcach, choć nikogo tu nie ma. Słucham radia. Jest taki moment w III symfonii Góreckiego, kiedy płacz kobiety staje się nie do wytrzymania. Ściszam muzykę. Cisza w domu wyciąga ze mnie słowa.
Chciałabym dzisiaj rozpłynąć się w tym wiejskim domu.

Osiem lat temu pisałam:


Skończyłam czytać wspomnienia Miep Gies – Holenderki, która pomagała w ukrywaniu rodziny Franków, Anny Frank, dziewczynki, po której został pamiętnik z tych czasów w ukryciu, która nie doczekała końca wojny, zostały po niej tylko słowa, jej testament dzieciństwa spędzonego w ciasnych dwóch pokojach, w ciszy i byciu duchem, dzieciństwa spędzonego na obserwowaniu drzewa z ukrycia, które miało nad nią tę przewagę, że rosło bez obaw, że kwitło na słońcu, do którego ona nie miała dostępu. Jej radość mimo wszystko, jej nadzieje, jej marzenia spalone zostały w obozie koncentracyjnym. Zostały tylko słowa.
A tutaj za oknem szary, brudny Londyn, Londyn za czasów rewolucji przemysłowej, Polacy stłoczeni w malutkich pokoikach, spracowani, zabiegani, dostający tyle, by przeżyć, by się utrzymać na powierzchni nowoczesnego miasta. Polacy kaleczący angielski, mówiący półsłówkami, gestami rąk, chrząknięciami, jak zwierzęta. W dalekiej przeszłości zostały polskie miasta ze wspomnieniami, ukochanymi miejscami, uliczkami, ludźmi. I został nasz język, którego nikt tutaj nie chce słuchać, choć jest tak oczywisty dla Polaków. Język, który każdy chciałby zapomnieć. Nie posługując się własnym, nie znając tutejszego stajemy się zwierzętami, roślinami, które nie są w stanie przekazać nikomu własnych uczuć, emocji, niepewności, lęku, bólu. Ani gniewu, który rodzi się w każdym z nas. W każdej chwili dnia spotykamy się ze ścianą języka, murem, w którym skrobiemy sobie dziurki, żeby się przebić, żeby choć zobaczyć, jak jest naprawdę. Żeby się upewnić, że jednak nie da się tego muru zburzyć. Bo to nie tylko język, to sposób myślenia, wychowania, kultury, historii. Anglicy to naród pełen doniosłych zwycięstw i podbojów,a my jesteśmy tymi, których zawsze upokarzano. Najsławniejszy Polski pisarz pisał tylko po angielsku. A ja próbuję go czytać i nie rozumiem ani słowa. Nie rozumiem ani słowa.

Znalezione bardzo stare zapiski..

6 grudnia 2005

Chciałam Ci tylko powiedzieć : dobranoc,
dzisiaj był 6 grudnia,
szaleństwo sięgnęło zenitu
teraz tu zasypiam

nagle wyobraziłam sobie,
że mogę wszystko Ci napisać
że istniejesz
i właśnie ze mną rozmawiasz
i masz kilka twarzy
i kilka tonacji głosów
i rozmawiamy przez ścianę


nie mam nawet numeru telefonu do mojego brata….
on pewnie teraz kończy bezsensowną pracę
ubiera się ciepło, bo tam śnieg zasypał miasto
i idzie szybko do swojego baru, który znajduje się
tuż za rogiem, niedaleko, szybko
i pije pierwsze piwo..
i pije drugie piwo…
i pije trzecie piwo i zaczyna mówić
paplać, opowiadać dowcipy, tworzyć nowe słowa
bawić się językiem jak wytrawny filolog
jak pisarz…

za parę godzin kiedy szaleństwo sięgnie zenitu
ja będę w fazie najgłębszego snu bez snów.