Wróciłem tu.
Choć nigdy stąd nie wyjechałem. A jednak wróciłem. I jestem pomiędzy. Nie – już nie rozpoznaję twarzy. Muszę się znów ich uczyć, każdej z osobna. Ale domy pamiętam. I chodniki, i psy, i skrzynkę na listy też. Coś się zmieniło, choć zostało takie samo.
Na klepsydrze nazwisko mojej nauczycielki. Pani od polskiego – nie lubiana przez wszystkich uczniów, przeze mnie znienawidzona. Szkolny dramat 45 minut teraz pogrzebany na zawsze. Mogę pójść na jej pogrzeb i zapalić świeczkę za pamięć, ale tego nie zrobię. Pamiętam i tak. A może pójdę i sprawi mi to radość? A może już mam to gdzieś. Właściwie umarła dla mnie od razu po opuszczeniu szkoły, tak jak reszta nauczycieli. Wszystkich ich zamknąłem tam, w tej szkole i nie będę otwierać drzwi. Za tymi drzwiami, pamiętam, przy wejściu wisiało lustro – więc cóż mógłbym zobaczyć, siebie? Starego, pomarszczonego i jak oni wtedy z brakiem nadziei na twarzy. Nie wejdę tam już nigdy, choć szkoła wciąż stoi i dzwonek na przerwę słychać nawet na cmentarzu.
Stoimy na balkonie: ja, moja matka i jej matka. Patrzymy na sklep, na podwórko, na sąsiadkę. Nie rozmawiamy, bo nie mamy o czym. Wszystko już wiemy o nas samych, o tym dniu, o przyszłości. Patrzymy, lecz nie widzimy już tego, co przed nami. Widok z balkonu stał się dla nas przeźroczysty. Niewidzialna perspektywa. Czasem tylko dostrzegamy jakiś szczegół. A że sąsiadka ma nową kurtkę, a że aptekarz zmienił samochód, a że naprzeciwko rosną już begonie. Ale nawet o tym też nie mówimy. Nasze usta stały się nieruchome.
W tym mieście zapomniano o języku. Tu się nie mówi. Ludzie przechodzą w milczeniu przez rynek, patrzą na stary ratusz, który z roku na rok ciemnieje i znika nocą. Potem w swych domach włączają telewizor i niemo zasiadają do stołu z obiadem. Telefony dzwonią tu rzadko, najczęściej z suchym komunikatem o pogodzie i zdrowiu. Wieczorami układają się do snów bez obrazów i dźwięków. Tylko za oknami nerwowo skrzeczą ptaki lub dziecko, które jeszcze jest nie z tego świata, krzyknie głośniej.
Rytualne dni. Piekarnia, mleczarnia, czasem kiosk z gazetą. Szkoła, praca, obiad. Sen poobiedni. I znów – spożywczy, warzywniak, spacer po mieście – wokół lub wszerz i obowiązkowo przez rynek. Zegar na wieży przesuwa wskazówki. Ten rytm pewności. Grunt, ubita krokami codziennych wędrówek ziemia, przez te same od lat szlaki. Nieskończone obroty Ziemi są kamieniem węgielnym tego miasta. Monotonny ruch czasu we wskazówkach zegara nadaje sens. Minuta po minucie przechodzimy przez miasto. Wieczorem telewizor, sen. W piątki alkohol.
Bar. Obskurne miejsce. Betonowy domek między kostnicą dla zwierząt a cmentarzem. Piję piwo, strzepuję popiół papierosa do pustych puszek po konserwach. I patrzę na drogę przez wielką szybę, w której odbija się ekran telewizora. Jest pusto, jakiś podpity facet stara się rozśmieszyć barmankę. Drogą przechodzi grabarz i ciągnie trumnę od stolarza. Liczę ile kroków zrobi, aż zniknie z mojego widoku. Dogaszam papierosa. Do domu wrócę krótszą drogą, przez cmentarz.
Miasto przeszyte trwogą. Wieża kościelna wbija się szpicem w siną chmurę. Czas zastygł. Stoję przy oknie w kompletnej ciszy. Patrzę na rynek miasta. Patrzę. Bezmyślnie oglądam. A miasto też milczy. Milczymy oboje. Potem jest noc i miasto znika. I znów jestem w domu. Zapalam światła, włączam telewizor. I znikam ja.
Przeglądam stare zdjęcia miasta. Czarno-białe, podkolorowane, ujęcia miejsc nieistniejących, kamienic z szyldami po niemiecku. Dumny piekarz w białym fartuchu stoi przed niewielką piekarnią, kręci wąsa, obok zatrzymane dwie dziewczynki z kółkiem, z lewej strony wjeżdża rower, ale nie widzę, kim jest rowerzysta. W oknach pelargonie, czarne koty wygrzewają się w słońcu, słyszę, jak przejeżdża bryczka. Żadna z tych istot nie podejrzewa, że to ostatni tak letni dzień. Chowam to miasto do szuflady. Przekręcam klucz w zamku.
Agnieszka Wolska–Jankiel
Zalew kultury
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz