sobota, października 29, 2005
Sara
Berlin, tuż przed wojną. Sara - trzydziestoletnia Żydówka, która uciekła do tego miasta z jakims gojem. Było to dawno i już nie chce pamiętać, kim on był. Teraz siedzi w niewielkim, wynajmowanym pokoju i czeka, aż wybije siódma godzina, żeby znów wstać, ubrać się i pójsć do tego zadymionego lokalu, smierdzącego przypalonym tłuszczem i spoconymi mężczyznami. Wie, że tak jak co dzień odniosą ją pijaną do domu, może ktos z nią zostanie. Samotnosć w pijaństwie jest nie do wytrzymania.
Sara jest historią zimowego miasta. Widzę ją, jak schodzi z ostatniego piętra wysokiej kamienicy. Ręce ledwo dotykają wyslizganej, drewnianej poręczy. Widzę ją, jak idzie samotnymi ulicami, słyszę jej kroki gubiące się wsród sniegu. Jest cicho - zima wytłumia dźwięki miasta. Słabe swiatło latarni oswietla jej sylwetkę. W tym swietle mija kogos obcego. Niech on ją zatrzyma, niech zabierze tam, gdzie jest ciepło i słońce. Ale to tylko obcy przechodzień. Nawet nie wiadomo jak wygląda, nie widziała jego twarzy. A on minął ją, jak się mija latarnie i drzewa.
A teraz widzę ją obok synagogi. Palą się swiatła swiec. Zaczął się szabas. Mężczyźni modlą się o swoje zbawienie. Sara patrzy na swiatło i mysli o cieple wnętrza synagogi, o przejmującym spiewie kantora. Może nawet chciałaby tam wejsć, postać wsród tych, którzy może by ją pokochali, przed obliczem Tego, który może ją kocha. Ale mija synagogę i ironicznie się usmiecha do siebie. Umiera się samotnie, w ciszy, bez Tego, który kocha. Reszta to złudzenie, dopóki się żyje.
Sara jest historią zimowego miasta. Widzę ją, jak schodzi z ostatniego piętra wysokiej kamienicy. Ręce ledwo dotykają wyslizganej, drewnianej poręczy. Widzę ją, jak idzie samotnymi ulicami, słyszę jej kroki gubiące się wsród sniegu. Jest cicho - zima wytłumia dźwięki miasta. Słabe swiatło latarni oswietla jej sylwetkę. W tym swietle mija kogos obcego. Niech on ją zatrzyma, niech zabierze tam, gdzie jest ciepło i słońce. Ale to tylko obcy przechodzień. Nawet nie wiadomo jak wygląda, nie widziała jego twarzy. A on minął ją, jak się mija latarnie i drzewa.
A teraz widzę ją obok synagogi. Palą się swiatła swiec. Zaczął się szabas. Mężczyźni modlą się o swoje zbawienie. Sara patrzy na swiatło i mysli o cieple wnętrza synagogi, o przejmującym spiewie kantora. Może nawet chciałaby tam wejsć, postać wsród tych, którzy może by ją pokochali, przed obliczem Tego, który może ją kocha. Ale mija synagogę i ironicznie się usmiecha do siebie. Umiera się samotnie, w ciszy, bez Tego, który kocha. Reszta to złudzenie, dopóki się żyje.
z cyklu: wieszcz Świetlicki
Moment, kiedy się jednoczesnie zapalają wszyskie lampy uliczne w miescie.
Moment, kiedy mówisz to niepojęte: nie, i nagle nie wiem, co z tym zrobic,
umrzeć, wyjechać, nie zareagować.
Moment w słońcu....
Moment, kiedy mówisz to niepojęte: nie, i nagle nie wiem, co z tym zrobic,
umrzeć, wyjechać, nie zareagować.
Moment w słońcu....
piątek, października 28, 2005
Maja
-Tak to już jest moja droga - Maja zrobiła przerwę, by podpalić mi papierosa - tak własnie jest, moja kochana, my jestesmy pielęgniarkami.. To my przychodzimy na każde jego westchnięcie, ratujemy go z bezbrzeżnego smutku, wyciągamy z knajpy sponiewieranego, kąpiemy, karmimy. a gdy wytrzeźwieje kochamy się z nim, a potem upewniamy go, że jest wielkim człowiekim przeznaczonym przez gwiazdy, żeby tworzyć. A potem, gdy znów poczuje się bezpieczny i uratowany wypuszczamy go z powrotem do innych pielęgniarek, filuternych blondynek, które czekają w każdej przystani. Tak to własnie jest, kochana.
-Maja zawiesiła głos - Ale żeby jakis facet chociaż popatrzył na ciebie, gdy będziesz pijana, brudna i nieszczęsliwa - nie moja droga, tak to nie ma.
Dlatego ja jestem tu.
-Maja zawiesiła głos - Ale żeby jakis facet chociaż popatrzył na ciebie, gdy będziesz pijana, brudna i nieszczęsliwa - nie moja droga, tak to nie ma.
Dlatego ja jestem tu.
z cyklu: wieszcz Świetlicki
Listopad, niemal koniec swiata, kilka minut przed zmierzchem.
Schroniłem się w kawiarni, siadłem tyłem do swiatła.
Wolne? Zajęte - odpowiadam, rzucam kurtkę na to drugie krzesło.
Och, gotów jestem już wyjsć z tego miasta, ręce wytrzeć o
liscie, cały ten kurz, tłuszcz miasta
wytrzeć o liscie, wyjdź ze mną, zobaczysz.
Znudzimy się i pozabijamy po tygodniu, ale pomysl o tych
łunach, które pozostawimy za sobą, o tych wszystkich miejscach
i kobietach, mężczyznach; pomysl - z jaką ulgą
będziemy krzyczeć w hotelowym pokoju, na najwyższym piętrze,
a nasze krzyki dotrą na pewno aż na
portiernię. Wolne? Już za chwilę będzie wolne - odpowiadam. Zmierzch.
Schroniłem się w kawiarni, siadłem tyłem do swiatła.
Wolne? Zajęte - odpowiadam, rzucam kurtkę na to drugie krzesło.
Och, gotów jestem już wyjsć z tego miasta, ręce wytrzeć o
liscie, cały ten kurz, tłuszcz miasta
wytrzeć o liscie, wyjdź ze mną, zobaczysz.
Znudzimy się i pozabijamy po tygodniu, ale pomysl o tych
łunach, które pozostawimy za sobą, o tych wszystkich miejscach
i kobietach, mężczyznach; pomysl - z jaką ulgą
będziemy krzyczeć w hotelowym pokoju, na najwyższym piętrze,
a nasze krzyki dotrą na pewno aż na
portiernię. Wolne? Już za chwilę będzie wolne - odpowiadam. Zmierzch.
czwartek, października 27, 2005
Subskrybuj:
Posty (Atom)