Wczoraj zdałam sobie sprawę, że zaczęłam tego "bloga" w momencie, kiedy rozstawałam się ze swoim mężem w imię wolności pisania.
Pamiętam, Londyn, pusty pokoik z umywalką w środku. Mały stolik, stary laptop i paczka papierosów. Siedziałam w ciemności tylko przy jakiejś świeczce, jasny ekran monitora, papieros i kilka zdań, papieros i kilka zdań. Ale to nie męczyło, wprost przeciwnie, byłam tam, w tych krótkich historyjkach, które chciałam wtedy spisać. Historyjkach mojego życia z czasów, kiedy eksperymentowałam ze wszystkim, ze swoimi lękami, ze skokami w przepaść, z zakochiwaniem się na zabój... Poznałam wtedy jakieś nieskończone ilości ludzi, oni pojawiali się codziennie, coraz to nowi, ze swoimi dziwnymi historiami, których słuchałam przy kolejnym mocnym piwie (bo z alkoholem też eksperymentowałam) w jakiejś obskurnej lecz popularnej wtedy knajpie w piwnicy - i to było piękne... To było dla mnie wtedy magiczne. To były czasy, kiedy nawet w obrazkach na ścianie widziałam piękne historie..
Wtedy, w Londynie chciałam do tego wrócić, właściwie wracałam, nic mi więcej nie było potrzeba oprócz świeczki, papierosów, muzyki i starego laptopa.. A przy okazji znowu postanowiłam zakochać się na zabój. I cóż, rozstałam się z mężem i pozostałam w tym stanie do teraz - w stanie eksperymentowania ze sobą.. W kole tworzenia i niszczenia. Jestem teraz gdzieś po środku. Tylko tyle, że przestałam się łudzić, że coś napiszę. Może to jest takie życiopisanie... Żyję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz